galeria sztukpuk | wydarzenia | galerie | forum-teksty | recenzje | archiwum | linki | kontakt

 

Roman Wysogląd Poczet potworów krakowskich ( od połowy lat 60 ubiegłego wieku do dzisiaj )

(dotychczasowe odcinki poprawione, uzupełnione), odcinek 22 >>>

 

Czasami życie bywa śmieszniejsze niż śmierć. Albo odwrotnie. Tego prostego faktu, tak samo, że Kraków jest miastem magicznym, nikomu nie należy przypominać.
Ale przecież miasto to przede wszystkim ludzie. Bez nich największa nawet metropolia wygląda jak Skarżysko Kamienna. Czyli strasznie.
A już szczególnie w Krakowie, ludzie plączący się po nim tworzą dziw-ny konglomerat artystów, pijaków, lumpów... czy diabli wiedzą, kogo jeszcze. A wszystko na przestrzeni kilku kilometrów kwadratowych, czyli centrum miasta z niewielkimi tylko przynależnościami.
W żadnej, znanej metropolii na świecie nie przypada tylu dziwaków na metr kwadratowy, jak właśnie w Krakowie.
I o nich będzie ta opowieść, szczególna, ponieważ nie zamierzam ograniczać się jedynie do zdawkowego opisu poszczególnych osobni-ków, ale postaram się opowiedzieć o nich najwięcej jak tylko się da, cho-ciaż prawie w każdym przypadku tak zwana prawda może, i będzie, po-dejrzana, czasami niesmaczna czy wręcz obrażająca.
Ale przecież nie ma, na co, czy na kogo, obrażać się. Po prostu tak by-ło. Dla uniknięcia niepotrzebnych, czy listów na następnej stronie tej ma-gicznej opowieści podaję adres oraz godziny urzędowania adwokata, do którego wszyscy mający jakiekolwiek pretensje winni zwracać się bezpo-średnio nie zawracając dupy tak autorowi, jak i wydawcy.
Pomysł napisania tej książki przyszedł min - jak się to idiotycznie mówi - do głowy w roku 1986. Zaprosiłem do współpracy Andrzeja Warzechę, który miał opisać szeroko pojęte środowisko plastyczne, Ryszarda Sa-daja odpowiedzialnego za literaturę oraz Jerzego Skarżyskiego, który miał to wszystko zilustrować swoimi niepowtarzalnymi rysunkami swo-istych demonów.
Ale, niestety nic z tego pomysłu nie wyszło, chociaż Warzecha ogłosił w Dzienniku Polskim rozpoczęcie pracy nad tym wybitnym dziełem i nagle zaczęli się do nas zgłaszać różne dziwne typy z propozycjami, iż chcieliby się w tej swoistej monografii znaleźć.
Warzecha jednak, podobnie jak Sadaj, niestety nie wyszli z pisaniem poza kilka suto zakrapianych spotkań towarzyskich, jedynie jak zawsze Jerzy Skarżyski gotowy był do pomocy w niełatwym dziele odsłaniania, lub przypominania prawdy. Jeżeli, naturalnie, taka istnieje. Chociaż po-winna.
Dzisiaj, kiedy nie ma już Jerzego, Jerzego Warzecha w tajemniczy spo-sób nie wyjeżdża poza Prokocim, a Sadaj zmaga się z trudnościami pro-zaicznej ( nomen omen) trudnościami egzystencji przy Krupniczek 22 próbę napisania tej książki podejmuję sam, zdając sobie całkowicie sprawę z konsekwencji wynikającej z prostego faktu ułomności pamięci, jak i obszerności tematu.
Warto jednak spróbować, ponieważ Kraków - jedno z najpiękniejszych miast na świecie - obok Pragi i Budapesztu, wszystkie pochodzenia proaustriackiego, jest tego zwyczajnie wart.
A jeszcze bardziej ludzie w nim stepujący, próbujący jakoś żyć, two-rzyć, pić lub zwyczajnie nienawidzić, zasługują na szacunek, czyli pa-mięć, jakakolwiek by nie była.
Opowiem o miejscach, w których bywaliśmy, czyli w nieistniejącym już barze hotelu Francuski, Rio, Empiku, Jaszczurach, Klubie Dziennikarzy, Piwnicy pod Baranami, plus nieznana i nie do policzenia ilość redakcji, melin, czyli prawie wszystkie miejsca, w których przez ostatnie czterdzie-ści lat kwitło życie, nie wiadomo, dlaczego zwane towarzyskim.
Opowieść ta nie będzie podzielona na działy: pisarze, literaci, ( ponie-waż przynajmniej dla mnie, to nie to samo), plastycy, aktorzy, lumpy oraz inni.
Jaki jest Kraków każdy wie, albo przynajmniej powinien, zaś, jacy mieszkali ( lub mieszkają nadal) w nim ludzie postaram się opowiedzieć, chociaż mam wątpliwości, czy zapamiętałem przynajmniej większość z nich.

 

Wiesław Wójcik, aktor.

Amerykanin z Półwsia Zwierzynieckiego, je-den z moich trzech braci ( poza nim Jerzy Trela i Edward Lubaszenko), wiecznie żonaty, za każdym razem z inna kobietą, ilość posiadanych dzieci nie do policzenia.
Znamy się i przyjaźnimy od zawsze, chociaż kiedy kilkanaście lat temu próbował nauczyć Amerykanów szacunku do jedzenia, a ja przekonać Szwedów do kultury przez pewien okres tylko do siebie telefonowaliśmy.
Kiedyś z tak zwanych przyczyn biologicznych zdarzyło się Wiesławowi oddawać tak zwany mocz na Plantach. Ale - ponieważ - nic nie dzieje się bezkarnie, karząca dłoń sprawiedliwości socjalistycznej, czyli Milicjant zła-pała go za ramię i rozkazała natychmiast przestać. Ale jak to zrobić? Więc Wiesław grzecznie poprosił, by władza pozwoliła dokończyć rozpo-czętą już czynność, na co ta nie wyraziła zgody, doszło do szarpaniny i w jej konsekwencji czapka pana Milicjanta upadła na trawnik i godło na-rodowe, orzełek, został splugawiony, czyli obsikany.
W sądzie w mowie końcowej oskarżony, czyli W. Wójcik poprosił o naj-wyższy wymiar kary, ponieważ przyznaje się do popełnienia odrażające-go przestępstwa, czyli wnosi o karę śmierci.
Na szczęście kara nie została wykonana, więc mógł dalej grać w Sta-rym Teatrze, żenić się, płodzić dzieci.
Aż w końcu spotkał Jenny Giovanos, jak samo nazwisko wskazuje, Amerykankę chwilowo na studiach na ASP.
Wielka miłość szybko przerodziła się w coś niesłychanie budującego, czyli w Pałac w Bronowicach, w którym Wiesław zupełnie niepotrzebnie zdradził teatr dla kuchni.
W trakcie budowy tego przybytku, Wiesław, który wie wszystko na każ-dy temat, jak przystało na prawdziwego Gospodarza, karmił i poił robot-ników jak przystało na Prawdziwego Polaka, czyli schabowym i gorzałą, ale pech chciał, iż nadszedł dzień 14 lipca, kolejna rocznica burzenia Bastylii, czyli święto Republiki Francuskiej.
Z tego powodu lekko zaprawiliśmy na mieście, i kiedy nadeszła pora karmienia i pojenia robotników budowlanych, Wiesio kupił tonę ślimaków i skrzynkę białego wina. O mało, co nie został przez niezrozumiały plebs zlinczowany, ale jakoś uniknął śmierci, dokończył budowę i...wyjechał do Ameryki.
Teatr oraz film polski jakoś to przeżył. on także, chociaż mieszkanie w San Francisco i prowadzenie tam knajpy nie za wiele ma wspólnego z garderobą w Starym Teatrze, dzieloną między innymi z niezapomnianym Wiktorem Sadeckim.
Jednak Wiesio oprzytomniał, wrócił do Bronowic, żonie zbudował most, by jako świeżo praktykująca katoliczka nie musiała codziennie nadkładać drogi w marszu do kościoła, otworzył Gospodę, która jednak fortuny mu nie przyniosła, ponieważ nie musiała.
Szkoda, że dalej nie przedstawia na scenie. Był wspaniały, w filmach także. Na przykład w Człowieku z marmuru, kiedy to bił śledziem po gło-wie samego Jerzego Radziwiłowicza.
Jednak jak znam Wiesia w końcu do teatru powróci, ponieważ są two-rzeni dla siebie.
Ostatnio z rozmachem otworzył Szkołę Filmową, pełen jest nowych, czasami szalonych planów, które jednak przeszkadzają mu w rzeczach nadzwyczaj prozaicznych, jak na przykład posprzątanie w domu.

Adam Komorowski.

Dla mnie osobiście najbarwniejsza postać Krako-wa. Dyplomata, tłumacz literatury hiszpańskojęzycznej, współzałożyciel czasopisma Student ( na wycieczce w ZSRR), aktywny członek grupy poetyckiej Teraz, wieloletni redaktor naczelny Zdania, wykładowca filo-zofii na UJ. To i tak nie wszystko.
Pochodzi z rodziny, która pod Wiedniem pomagała królowi Sobieskie-mu przegnać niewiernych, za co do dzisiaj mają, za co żyć.
Rodzina ludzi robiących w srebrze i, obok Zastwniaków, druga najzna-komitsza firma w Polsce.
Birbant, dobry najmowy Fidela C. Pól życia spędził w Ameryce Połu-dniowej i USA. Zna wszystkich najważniejszych artystów nie tylko tam-tych stron, ale największym jego przyjacielem jest Wit Jaworski z Żywca.
Języków obcych zna więcej niż istnieje, Pisze zadziwiająco mało, swoją największą powieść przerwaną na siedemdziesiątej stronie maszynopisu a zatytułowaną Sny po Polsku w roku 1968 podobno zapomniał w pocią-gu jadącym w kierunku Warszawy i nigdy więcej do tego wagonu nie tra-fił, przez co powieść do dzisiaj istnieje jedynie w imaginacjach imaginacji
i wspomnieniach.
Poza własną żoną kocha cygaretki, dobrą muzykę, wieś Zakopane, a przede wszystkim ŻYCIE.
I czyni to z coraz to widoczną przyjemnością. W roku 1951 jego ojciec, także Adam został na dwa lata aresztowany jedynie za fakt nabycia w antykwariacie 12 sztuk srebrnych noży, co władza zwana Ludowa uznała za wystarczające, do oskarżenia o spiskowanie przeciwko PRL.
Sam Adam naturalnie także spiskuje, i to dość często, ale wyłącznie, jeżeli chodzi o sztukę. Przeczytał - nie wiadomo tylko, kiedy - wszystko, co było warte, i nie tylko.
Leń, któremu nie chce napisać się chociażby słowa o nowej literaturze. W zamian woli w Zwisie przybliżać się do Absolutu.
Kiedyś o piątej nad ranem, stojąc pod Filharmonią udowadniał mi, dla-czego, i w jakim celu, ulica Zwierzyniecka w pewnym momencie lekko zakrzywia się w lewo.
Według mnie powinien mieszkać na stałe w Meksyku, lub czymś po-dobnym, a nie w Zakopanym, Laskowej czy na Kleparzu.
Warszawa posiadała swojego Kobylińskiego, Zarubę, my zaś posiada-my Adama. Bez niego Kraków byłby niczym, jak współczesna literatura, o której tak po prostu nie chce mu się pisać. I ma rację, ponieważ noc spędzona wśród lumpów jest człowiekowi o wiele bliższa, niż nawet naj-wspanialsza powieść Borgesa czy Juana Rufo.
Kochała się w nim córka współwłaściciela koncernu Philip Morris, ale jej ojciec, nie wiadomo, dlaczego zamknął ją na więcej niż rok w areszcie domowy.
Kocham Adama, ponieważ bez tego Potwora moje życie na pewno po-toczyłoby się innymi ścieżkami, czego nigdy Mu nie zapomnę.

Edward Linde - Lubaszenko, aktor niekonwencjonalny.

Całe swoje, jakże bogate życie mówił i grał tylko prawdę, przez co nie raz popadał w konflikty. Najczęściej z władzą, czyli kobietami.
Każda ćwiartka Edwarda jest innej narodowości. W młodości tak zwane losy historii poniewierały nim okropnie, aż w końcu, po wojnie, wylądował we Wrocławiu i rozpoczął studia...medyczne. Ale na szczęście dla Sztuki Polskiej jakaś przytomna pani profesor poprosiła go grzecznie, by dał sobie spokój z medycyną, a zajął się teatrem ( w czasie studiowania me-dycyny związał się ze znanym teatrem studenckim Kalambur).
I tak się stało. W latach sześćdziesiątych wygrał Festiwal Piosenki Stu-denckiej odbywający się w krakowskim kinie Uciecha ( drugie miejsce zajęła wtedy...Ewa Demarczyk) i wylądował w Starym Teatrze, w którym zawsze gra główne role i podoba się wszystkim, poza Pawłem Głowac-kim. Ale przecież nie można całe życie liczyć na przychylność krytyków teatralnych, więc Edward postanowił przenieść się do...Strasburga, by tym razem w Odprawie Posłów Polskich, przez Brunona Miecugowa na-zwanym Pasztetem Strasburskim odegrać kolejną, tym razem własną, rolę.

Niestety, ale jednak nic z tego nie wyszło. Wyborcy przy urnach kiero-wali się pewnie zupełnie innymi wartościami.
Kocha, jak każdy, prawdziwy dżentelmen, życie. Niejedną noc przesie-dzieliśmy przy spatifowskim stoliku, przy którym Edward brylował jak w teatrze.
Śpiewa wspaniale, ale ostatnio jakby rzadziej, ponieważ nie ma czasu na biesiady. Licząc razem z Lechem Wesołowskim posiadali więcej żon, niż liczy mieszkańców niejedna, podkrakowska mieścina.
Anegdot związanych z Edwardem nie będę opowiadał, ponieważ coś musi pozostać tajemnicą, czy też dobrze rozumianą prywatnością.
W latach siedemdziesiątych - obok Jerzego Skarżyskiego i Jerzego Treli - niekwestionowany Król Życia Stołecznego Miasta Krakowa.
Uroczy człowiek i towarzysz, szeroko rozumianego Życia jako Sztuka przez duże S.

Krzysztof Miklaszewski,

pisarz, aktor, reżyser, tłumacz, wszystko w jednym.
Wybitny megaloman, któremu wydaje się, że jest na ty z Kantorem, Gombrowiczem, Janem Pawłem II i z sobą sa-mym.
Ale gdyby nie Krzysztof, Historia byłaby o wiele uboższa, ponieważ na-pisał - i wydał - więcej książek niż wszyscy członkowie Związku Literatów Polskich plus Stowarzyszenia Pisarzy razem wziętych.
Uroczy gawędziarz i kronikarz życia, nie tylko artystycznego całej pra-wie Polski. Oraz okolic.
Z teatrem Tadeusza Kantora objechał cały świat, i to kilkanaście razy. Dusza towarzystwa, ostatnio jednak oddelegowany do Warszawy i Lon-dynu, przez co w Krakowie jakby trochę smutniej.
Pochodzi z Łemków, miał wspaniałą Matkę, lekarza, która niejednego artystę błyskawicznie postawiła na nogi, gdy cierpieli na chwilową, za-wodową chorobę.

Typ niestety zanikającego Człowieka - Omegi. Wie, i zna się, na wszystkim. Kręci filmy o sztuce, pisze książki, ostatnie o Kantorze i Gombrowiczu, bryluje.
Niestety, nie możemy już razem pójść na Bal Sylwestrowy, ponieważ ze stołu, przy którym balowaliśmy w noc Sylwestrową roku 1986 na siódmy, z jedenastu mężczyzn pozostaliśmy przy życiu już tylko my dwaj.
Teraz pewnie kolej na któregoś z nas, ale żaden nie chce ryzykować, więc w Sylwestra tylko do siebie telefonujemy. I niech tak pozostanie.

Pewnie kiedyś wróci na stałe do Krakowa. Nie ma innej możliwości. Im szybciej, tym dla wszystkich lepiej.

Jerzy Gizella,

poeta, ostatni w Krakowie Biały Murzyn z Alabamy, pop prawosławny.
Kiedyś dawno temu, nie wiadomo, po co założył ( w Trzech Rybkach) bardzo znaną grupę poetycką Tylicz ( Józef Baran, Andrzej Warzecha, Adam Ziemianin, kapitan Torus plus kilku inny
chociaż na łonie przyrody po raz ostatni przebywał w zamierzchłych cza-sach dzieciństwa.
Niezwykle utalentowany doktor nauk humanistycznych, który mając dość profesorowania na UJ został najzwyklejszym drukarzem.
I dobrze mu było, żył, płodził córki ( żona, wybitna pisarka dla dzieci,
chodziła po Krakowie w ludowym gorsecie oraz dżinsach), aż do mo-mentu, kiedy sprawdzalna rzeczywistość lat osiemdziesiątych przerosła nerwową wytrzymałość Jerzego, więc wyjechał, najpierw do Paryża, gdzie dzisiaj kontrowersyjny dziennikarz warszawski Bronisław Wildstein zameldował go u siebie jako 21 współlokatora, aż w końcu - mając w Pa-ryżu aż za dużo niesmacznej polskości schował się w Alabamie, skąd - nadal pisząc wspaniale, i nie tylko wiersze, nie wychylał głowy przez dłu-gich siedemnaście lat.
Aż w końcu nadszedł moment tęsknoty, więc Jerzy, z przerwą w Chica-go z powrotem wylądował w Krakowie, chociaż nie tylko paryska Pol-skość dalej nie daje mu spokoju.
Abstynent, Zwisa mu zwłaszcza współczesna pseudopoezja, a już szczególnie jej najgorsza odmiana w postaci tak zwanych poetów z ugrupowania Brulionu.
Gdybym był kobietą natychmiast w Gizelli bym się zakochał ( pisząc brzydko i nie po polsku), ponieważ tyle dobroci i czułości mieści się w jednym, normalnym, sprawdzalnym człowieku.
Ideał pod każdym względem, który na powrót osiągnął Kraków.

Andrzej Warzecha, poeta, im starszy tym lepszy.

Rozwija się, jako poeta, nieprawdopodob-nie równomiernie i dynamicznie. Ciekawe, dokąd go ta poezja zaprowa-dzi? Pewnie do panteonu gwiazd najjaśniej świecących.
Poznaliśmy się w Kole Młodych przy ZLP w okolicach roku 1969, i od tego czasu nie wyobrażam sobie Krakowa bez Andrzeja, chociaż jest krakowianinem importu ( Nowy Sącz, jak Leszek Mazan).
O Andrzeju można napisać setki stron, a i tak nie da się opowiedzieć wszystkiego. Żywa legenda Dziennika Polskiego, gdzie przez lata pra-cował, Klubu Pod Gruszką, oraz innych, okolicznych lokali, w których bywał z zadziwiającą regularnością, co, o dziwo, nie odbijało się nega-tywnie ani na jego życiu zawodowym a tym bardziej na poezji.
Posiada wielką podporę duchową i moralną w postaci wspaniałej żony, pewnie, bez której nie zdziałałby tak wiele. Jednak tylko Ona wie najle-piej, co znaczy życie z poetą pod jednym dachem. I to prawie przez całe, dorosłe życie.
Współzałożyciel grupy poetyckiej Wylicz, czyli jak nazwał ich Wit Ja-worki Leśni liryce ( poza Andrzejem, Baran, Ziemianin, Torus oraz Jerzy Gizella).
Termin Leśni liryce narodził się w knajpie zwanej Trzy Rybki, gdzie po-eci grupy Wylicz opijali kolejny, wspólny wieczór autorski. Na to wszystko napatoczył się Wit, dosiał się do ich stolika, zamówił pół litra, zapłacił, otworzył butelkę i już miał rozlać, kiedy nagle naszła go refleksja, iż nie będzie pił z Leśnymi lirykami, zakręcił butelkę, schował do torby i wy-szedł. Poeci zostali ze smakiem niewypitego alkoholu w kącikach ust.

Pod Gruszką Andrzej po każdej kolejnej biesiadzie z profesorem Ła-komskim wdrapywał się na bar, rozkazywał wszystkim zamilknąć i recy-tował znany wiersz Leśmiana o śmierci.
W kilka lat później ten wiersz Jego żona kredką do ust narysowała na ścianie jednego z moich pokoi przy Krupniczek 22 numer 17. Sławnego, ponieważ przede mną mieszkali w nim między innymi: Iredyński, Mrożek, Czycz czy Bronisław Maj.
Uwielbiałem z Andrzejem wyjeżdżać do Zakopanego do domu niby to Pracy Twórczej Asturia, gdzie rzeczywiście tylko pisaliśmy, chociaż cza-sami, przeważnie, kiedy zanosiło się na wiatr halny, nosiło nas po róż-nych Watrach, Jędrusiach czy temu podobnych przybytkach prawdziwej sztuki.
Po jednej z takich wycieczek, o pierwszej w nocy Andrzej zaprosił mnie do swojego pokoju - mieszkaliśmy obok siebie - gdzie jeszcze przez jakiś czas kontynuowaliśmy rozmowy rodaków o niczym. Aż w końcu miałem dość i poszedłem do siebie, czego Andrzej nie mógł mi wybaczyć, po-nieważ uważał, iż postąpiłem nie po koleżeńsku pozostawiając go sa-mego z ledwie napoczętą butelką wódki. Kilka razy pukał w drzwi od mojego pokoju domagając się lojalności, czyli powrotu do stołu, aż nagle usłyszałem, że z kimś rozmawia. Już spokojny zasnąłem, ale przez sen słyszałem, że rozmowa trwała gdzieś do czwartej na ranem i nagle się urwała.
Przy śniadaniu zapytałem Andrzeja, z kim rozmawiał. Odpowiedź brzmiała z radiem, ale koło czwartej wysiadły mi baterie i musiałem pójść spać.
Podobnych anegdot można o Andrzeju przytoczyć tysiące, człowiek nieprawdopodobnie dowcipny i zabawowy, do tego jedyny, który podob-no na własne oczy widział diabła w pustym kościele.
Także krytyk plastyczny, postrach wernisaży. Nie rozumiem tylko, jak można pisać artykuły o plastykach, z których twórczości nic nie wynika.
Ostatnio na rencie, rzadko pokazuje się w centrum, podobno w Proko-cimiu gdzie mieszka sponsoruje bar i w nim popija piwo. Czas, który straciłby na dojazd do miasta i z powrotem marnuje w okolicach ulicy Te-ligi.
Ale pisze świetnie. Wiersze coraz krótsze, ale zbliżające go do absolu-tu. Tylko, jak sobie z nim poradzi?
Nie mam złudzeń, śpiewająco, a wiersz Leśmiana i śmierci powinien zapomnieć, ponieważ będzie żył wiecznie. Przynajmniej w poezji.

Lech Wesołowski, architekt urodzony w Krzemieńcu.

Legenda legend, uroczy potwór do dzie-siątej potęgi. Pięć żon, prawie osiemdziesiąt lat, ale napalony na alkohol i kobitki jak dwudziestolatek. Zna wszystkich, bywał wszędzie, wszędzie Ireną Wolen ożenił się nawet dwa raz, raz z uczucia, drugi by pomóc jej w otrzymaniu mieszkania, a Irena po kolejnej ceremonii zaślubin zapro-siła go - wraz z narzeczonym - na obiad do Wierzynka.
Podobno nie można mieć go bez ślubu, więc ostatniej żonie wierny jest aż do barowej deski. Współzałożyciel Piwnicy pod Baranami, codzienny bywalec baru w hotelu Francuskim, w którym to miejscu przetańczyliśmy niejedną noc.
Niesłychanie sprawny fizycznie, kiedyś we Francuzie wygrał zawody, kto wyżej podniesie nogę. Panowie Kelnerze pilnowali, by nikt nam nie prze-szkadzał, a my skakaliśmy po ścianie jak mały, a Lech Jezus Maria We-sołowski najwyżej.
Dalej czynny zawodowo, projektuje i pracuje jak szalony. Tylko pozaz-drościć kondycji, umysłowej jak i fizycznej.
Ostatnio trochę smutny, ponieważ umarł jego totumfacki, niejaki Dyzio, o którym także może kiedyś napiszę.
A Lech W. kwitnie. Aż strach pomyśleć, czym się to skończy.

Roman Potocki, hrabia inżynier.

Ostatni na ziemiach byłego ZSRR, Polski i jeszcze kilku innych państw Diabeł Rogaty.
Dusza towarzystwa - w miarę wypijania płynów, nie wiadomo, dlaczego uznawanych za wyskokowe - coraz gło-śniejsza.
Dżentelmen, który jednak - kiedy wypada, lub należy - potrafi przypier-dolić.
A krzepę i siłę ma wprost nieprawdopodobną, jakby wręcz odwrotną do faktu, z jaką łatwością w zamierzchłych czasach porozumień jałtańskich pozbawiono go prawie wszystkiego. Oprócz fantazji.
Poznaliśmy się w słynnej w PRL instytucji Moda Polska, w której to ko-chanej małżonce nabywał kolejne futro.
Nota bene oblewanie tego futra przez kilka najbliższych tygodni w Klu-bie Pod Gruszką wielokrotnie przewyższyło wartość zakupionego pre-zentu. Ale Roman nie przejmuje się - jak przystało na prawdziwego męż-czyznę - drobiazgami i duperelami.
W dużym stopniu dzięki niemu powstała niesławna Huta Katowice, któ-rej był wybitnym budowniczym.
Starzeje się szlachetnie, to znaczy, iż zupełnie tego po nim nie widać. Poza tym uwielbia: hazard, psy, dobre cygara i kobiety. Ale o tych ostat-nich nie będę wspominał, ponieważ u dżentelmenów w rodzaju Pana Romana to przecież coś naturalnego.
Wyssał tę skłonność z mlekiem przodków. A ma się, kim pochwalić, ale o rzeczach oczywistych, ludzie na Jego poziomie intelektualnym nie rozmawiają.

Jedna z najbarwniejszych postaci Krakowa. Kocha dobrą poezję, a to wszystko wyjaśnia. Niech jak najdłużej tępi chamstwo, bawi nas wspa-niałymi anegdotami i żyje, ponieważ akurat do tego został stworzony.

Andrzej Warchał,

absolwent wydziału tkaniny na ASP, który utkał ze swojego życia 22 filmy krótkometrażowe i trzydzieści lat ze sławną try-bunką w Piwnicy pod Baranam.,
Estetyk, u którego w mieszkaniu można przeprowadzać operacje na otwartym sercu. Tak ma posprzątane.
Jego filmy krótkometrażowe zdobyły na rozmaitych festiwalach więcej nagród niż cała polska kinematografia razem wzięta.
Człowiek o niespotykanym poczuciu humoru, oraz zbitce językowej do-stępnej jedynie Artystom znajdującym się blisko Absolutu Prawdy, czy-stej jak sen. Poza tym leń patentowany, który swój talent topi w piwie.

Nie znam drugiego przyjaciela, prawie brata, który za butelkę piwa po-trafiłby sprzedać nie tylko talent, ale i wydać ostatnie sześć złotych renty.
Między innymi wsławił się prowadzeniem programu Piwnicy, kiedy Skrzyneczki niepewne czasy przeczekiwał w Paryżu, a tutaj do podziemi sztuki zawitał Lech Wałęsa, wtedy jeszcze prosty przywódca Solidarno-ści. Oraz pogonieniem po schodach kina Kijów na Festiwalu Filmów Krótkometrażowych obecnego ministra Kultury ( sic!) i Sztuki ( sic!) pana Waldemara Dąbrowskiego krzycząc za nim, co myśli o socjalistycznym w treści werdykcie jury sterowanym przez pana ministra, ministra olewają-cym zupełnie najnowszy film Andrzeja Droga z przejazdem strzeżonym.
Kilka lat temu ostatecznie zerwał z kobietami, którymi zawsze był oto-czony jak pomnik Mickiewicza przekupkami, przeprowadził się do Zwisu i czeka. Nie za bardzo tylko wiadomo, na co? Mam nadzieję, iż na nowy film, lub przynajmniej dalszy ciąg opisywania absurdów tak przez niego nielubianej - a jednak ukochanej - surrealistycznej Polski.
Poza tym jest jedynym człowiekiem, który spotkał żywego Czechowa. Na kanapie w domu schadzek w pewnej szacownej krakowskiej kamie-nicy.
Andrzej, duch Krakowa, który nigdy nie zginie, co najwyżej wypije wszystkie piwo, jakie istnieje na świecie i powróci do własnego a, od któ-rego - z jemu tylko znanych przyczyn -kilka lat temu odszedł. Mam cichą nadzieję, iż tylko na chwilę.

Adam Wsiołkowski,

Felek polskiego malarstwa, uczestnik ponad 140 wystaw we wszystkich istniejących, bądź już nie, krajach świata.
Od 1993 roku prowadzi samodzielną pracownię malarstwa na krakowskiej ASP, gdzie kolejny pies - jamnik Felek gra pierwsze skrzypce.
Człowiek o niespotykanej kulturze osobistej, poczuciu humory, oraz...niedopuszczający od lat nikogo do głosu. Nawet własnej, uroczej żony.
Sobie tylko znanym sposobem wytworzył w swoich obrazach klimat rozpoznawalny z każdej odległości. Podobno uważa się za chłodnego racjonalistę, ale dowodzi to tylko już od dawna znanego faktu, iż malarzom nie wolno wypowiadać się publicznie. Jego racjonalizm mieści się w rogowych guzikach koszul, z których jest dumny nie mniej niż ze swoich psów, ponieważ, tutaj niewtajemniczonym muszę wyjaśnić, iż koszule z rogowymi guzikami bywają dostępne tylko wybrańcom, i to nie wszystkim.
Co do nieodrodnego potomka myśli Apolińskiej nie będę się wypowiadał, ponieważ cenię Adama ( i jestem pod wrażenie tego, co tworzy, gdyż dąży w sztuce do doskonałości) a przecież pierwsza zasada sztuki, według mnie brzmi: nie piszcie głupoty na bardzo proste tematy.
Postać na stałe wpisana w Kraków, zawsze z Felkeim, chociaż już nie wiadomo, którym, ale nie ma to większego znaczenia.
Pies, jak prawdziwy artysta jest jeden. W tym konkretnym przypadku nazywa się Adam Wsiołkowski.

Maj Andrzej (zmarł w czerwcu 2005 r.)

kustosz specjalnego przeznaczenia.
Wprowadził - tylko nie wiadomo, po co - Gombrowicza do Europy, a konkretnie mówiąc do Piwnicy pod Baranami, w której to Maj pozostał aż do dzisiaj, strasząc wielbicieli swojego talentu nowymi, arty-stycznymi pomysłami.
Niestety większość z nich, jak na razie, pozostała niezrealizowana. Wad posiada kilka, najbardziej dotkliwa wiąże się z alkoholem - po pro-stu Andrzej nie pije.
Jest to o tyle niezrozumiałe, ponieważ obraca się w towarzystwie wyso-koprocentowym, więc tylko pozazdrościć wytrwałości i samozaparcia.
Reżyser filmów o sztuce, krótkometrażówek rejestrujących codzienne życie artystyczne Krakowa i okolic.
Otacza się młodymi asystentkami, im młodsza tym podobno zdolniej-sza. Ostatnio prześladuje go pech: córce podarował mieszkanie, złamał rękę, zgubił nie swój telefon komórkowy.
Kiedyś graliśmy w jednej drużynie koszykarskiej i Andrzej zapowiadał się na wybitnego zawodnika, ale niespotykana niechęć do gorzałki poło-żyła i tę karierę. Na barowej ladzie.
Jednak nie poddaje się i próbując nawiązać konkretniejsze - zapewne myśląc także o przyszłości - kontakty z panem Bogiem poprzez realiza-cję filmu o księdzu Malińskim powoli, ale skutecznie przybliża się do Ab-solutu. Jak było opowie, kiedy tylko wróci. Potwór niebywały.

Szajbus, Józef vel Zbyszek Fijałkowski (zmarł (lub tylko odszedł na chwilę) w kwietniu 2005 r.)

Mieszczanin z Zawady pod Myślenicami, najmądrzejszy i najsubtelniejszy obywatel miasta Krakowa, zdeklarowany abstynent.
Jak powszechnie wiadomo przedmieście świata zwane Krakówek składa się z drobnomieszczaństwa, artystów, dorożkarzy i całej reszty, którą reprezentuje Szajbus.
Dusza każdego stolika, nie do wyrzucenia z żadnego towarzystwa, polonista z wykształcenia, żużlowiec ( Wanda Nowa Huta) z zawodu, lunatyk z zamiłowania, ponieważ krąży pomiędzy stolikami jak kiedyś Związek Radziecki po naszej świadomości.
Wszędzie go pełno, niestety zawsze wtedy, gdy akurat chwila bez Zbyszka byłaby wybawieniem.
Posiadł niesłychaną umiejętność trafiania we właściwym czasie we właściwe miejsce, czym czasem denerwuje, częściej wkurwia, jednak bez niego urocza kawiarenka ( jak mawia Paweł Głowacki ) Zwis byłaby tylko kolejnym, smutnym przybytkiem pseudo - sztuki. Mega gwiazda, która dopiero - niestety - rozbłyśnie.

Michał Roniker,

tłumacz życia angielskiego, wzór doskonałości i pra-wości, czasami niepotrzebnie wzruszany bywa odgłosem, który wydaje szlachetny trunek wlewany do szklanki z kostką lodu, i wtedy wzruszenie takie może przeciągnąć się nawet na kilka dni.
Jak sam twierdzi - przecież nikt by tego i tak nie policzył - przetłumaczył 144 powieści i sztuki teatralne z języka podobnego do angielskiego, czyli jak na razie prawie wszystko, co do-brego i wartościowego po tamtej stronie napisano.
Natychmiast rozpoznawalna ( nie tylko dzięki wzrostowi) postać Krako-wa, Potwór absolutny, ponieważ w rozmowie o każdej porze dnia i nocy posługuje się językiem szlachetnym, a nie tylko jej wulgarną odmianą, czyli językiem polskim.
Zna wszystkich, nie wszędzie bywa, ponieważ Mu nie wypada. Kiedyś na długie dwanaście lat przeniósł się do Warszawy i Kraków posmutniał, ponieważ bez Michała miasto jakby traciło twarz, nie wspominając już ani słowa o duszy.
Uroczy birbant z kindersztubą, gawędziarz, jakich mało, przyjaciel O`Toula, aktora, który najbardziej lubi popijać z Michałem. I wcale musi się nie dziwię.

Artur Dziurman,

aktor, galernik przywiązany do Moliera.
Ofiara kanibalizmu i nieudanego rządzenia kobiet w filmie polskim. Pan Hoffman chciał by Artur w jego Ogniem i mieczem zagrał Bohuna, ale na to wszystko wtrąciła się żona pana reżysera i ...wyszło jak było widać na ekranie, ponieważ rolę tę " zagrał " aktor wschodniojęzyczny, niejaki Domagaros tyle mający z polską fantazją wspólnego, co jego rodacy z handlem na Stadionie Dziesięciolecia.
Poza tym Artur rozkwita, role w Starym Teatrze, nauczanie w PWST, dyrygowanie w Molierze, knajpie wyjątkowo sympatycznej i z duszą.
Niestety, by to wszystko utrzymać musi Artur zarabiać na życie " pokazywaniem twarzy w serialu". W jego przypadku jest to M jak miłość.

Aż za bardzo parorodzinny złości się, iż tak mało czasu poświęca rodzinie, ale przecież panie Arturze sztuka także domaga się czasu. Czasu bywania sobą.

Maciej Szczęsny, malarz, scenograf.

Obecnie chyba najbardziej poza granicami naszego podwórka ceniony malarz, w Polsce niekoniecznie chwalony, ponieważ od lat mieszka w Paryżu i na szczęście dla siebie nie bierze udziału w żałosnym, godnym politowania " życiu artystycznym " Ojczyzny.
Związany z Zakopanym i Poznaniem mieszkaniec Paryża nagle zapragnął stać się krakowianinem, kupił tutaj mieszkanie i doskonale wpasował się w klimat naszego miasta, chociaż jak sam przyznaje, nie zna nazwy ani jednej krakowskiej ulicy, naturalnie poza tą, przy której mieszka.
Współautor sensacyjnego i kultowego na owe czasy przedsięwzięcia pod tytułem Na srebrnym globie w reżyserii pana Żuławskiego, który to film w szczątkowej formie przemknął przez ekrany kin bardziej niż studyjne, niedokończony, ponieważ pan minister od Kultury, niejaki Wilhelmi ( rodzony brat wielkiego aktora Romana) miał dość ciągłego przekraczania wyznaczonych terminów, jak i kosztów, ale pewnie taż z jakże marksistowską troską pochylił się nad futurologią pisarską w postaci rodzonego dziadka pana reżysera.
W każdym razie Marek Szczęsny wprost ze Srebrnego Globu wylądował w Paryżu i jak na każdego Polaka na tamtym brudku przeżył niejedną, ciężką noc, ale w końcu i do niego uśmiechnęło się szczęście, ( przy czym solidnie na nie zapracował).
Niespokojna, krążąca dusza. Obecnie więcej czasu spędza w samolotach, niż przy sztalugach, ponieważ nadszedł czas rozdarcia: gdzie mieszkać? Ale problem ten już dawno rozwiązał Marek Hłasko pisząc, iż: w Polsce jest nie do życia, a na zachodzie nie do wytrzymania, co Marek swoim miotaniem się tylko potwierdza.

Żarów, kaskader, nasz człowiek w Nowy Jorku.

W zamierzchłej przeszłości rywali-zował, bezapelacyjnie zwycięsko, z niejakim Fuksem o miano najodważ-niejszego i najwszechstronniejszego polskiego kaskadera, kiedy jeszcze większość dzisiejszych bywalców kina istniała w sferze prokreacyjnych planów.
Ale któregoś dnia znudziła się Żarowowi siermiężna Polska, w której nota bene każdy poniekąd musiał być kaskaderem by jakoś przeżyć, i przez Paryż wylądował w NY, gdzie przez trzydzieści lat dorożkami woził turystów, jak i autochtonów, na przykład T. Savallasa, po Central Parku.
Aż w końcu wyhamował, konie zachował, dorożki sprzedał. Posiada dziwne hobby, mianowicie każde wakacje, czasami nawet pięciomie-sięczne spędza w Vis a vis. Co prawda plaży tam pod dostatkiem ( w postaci pustych portfeli przyjaciół, którym codziennie należy postawić ), słońca zaś jak na lekarstwo, ponieważ Andrzej Warchał swoją osobowo-ścią przysłania Żarowowi cały świat, ale ten uparł się i trwa.

Dziwny Potwór. Urodzony na wschodzie przedjałtańskiej Polski, miesz-ka na zachodzie ( Stanów Zjednoczonych), prawnik ( skończone studia na UJ), który nie przepracował w zawodzie ani jednego dnia.
Jedyna miłość, której nie zdradził to konie. Ostatnio nakręcono o nim film. Niewyraźny głos Żarowa na tle zimowego Central Parku pewnie miał sugerować upływ czasu, ale pani reżyser pomylił się kąt prosty ze sztuką i wyszła bryndza. Ale nie jest to wina Żarowa.

Małgorzata Misiewicz,

poetka ekscentryczna, jedna z niewielu twarzy w polskiej, nowej poezji o tak wyrazistych kształtach.
Chadza własnymi ścieżkami i chwała jej za to. Wieloletni i wierny towarzysz życia wszystkich, którzy tylko na to zasługują. Ciernista wrażliwość, cech altruistycznych nie posiada zbyt wiele, chociaż potrafi wytrwać przy swoim zdaniu. I to aż do końca.
Autorka wielu znakomitych tomików poezji ( wydanych bądź nie), była gwiazda ulicy Brackiej przez nieuwagę dziejową pchnięta w ramiona rozpasanego kapitalizmu.
Obecnie szczęśliwa babcia, zakochana, podobno z wzajemnością, w mitycznym dżentelmenie mieszkającym w Hiszpanii. Bilingi jej telefonu komórkowego potwierdzają, iż nie rozmawia z próżnią.
Od lat działa społecznie pomagając umysłowo niedomagającym. Taka praca od podstaw w nieskończoność, w której grzęźnie na szczęście nie tylko dla siebie, z coraz bardziej zaskakującymi na plus, rezultatami.
Poza tym uwielbia życie towarzyskie, chociaż boi się jego skutków. I ma rację. Przebudzenia bywają straszne, ale na szczęście Muza nie opuszcza jej ani na chwilę. I ma rację.

Lucyna i Marek Kulińscy

historyk, specjalistka od zarżniętych stosunków polsko - ukraińskich oraz polski bard piosenki francuskiej, jeden z ostatnich ludzi renesansu, małżeństwo skonsumowane.
Więcej takich ludzi, a świat wyglądałby zupełnie inaczej. Chociaż pewność, co do tego istnieje jedynie w marzeniach, ale jak tutaj nie marzyć patrząc na państwo Kulińskich?
Są wspaniałą polską rodziną nowego typu: wiedza, dobroć, Francja plus trzy kobitki i chłopak. Ta nowość polega na niefrasobliwej walce Lucyny z wiatrakami, a te wiatraki to morderstwa popełniane na Wołyniu, Podolu i okolicach na Polakach przez wiadomo. kogo, temat niebezpieczny nawet dzisiaj, o czym przekonała się sama pani Lucyna ( na własnej skórze).
Za to pan Marek dzięki kilkuletniej nauce w marokańskiej szkole zbratał się z językiem francuskim, potem z gitarą i powstał nieprawdopodobny duet, który przez lata ciężkiej pracy, no, może nie na paryskim bruku, ale w na okolicznych scenach uroczych knajpek, kabarecików i restauracyjek stworzył podwaliny pod dzisiejszą egzystencję państwa K., w której Lucyna całymi dniami tropi Ukraińców, Ukraińców dzieci puszczone na żywioł rosną jak na drożdżach, studiują, ale za cholerę nie chcą więcej jechać z rodzicami do Francji.

Typowy przykład, w jaki sposób historia znowu wpycha się pod kołdrę, tym razem państwa Kulińskich.

Stanisław Frańczak, poeta dziwnej metafory.

Wieloletni pracownik aparatu władzy, któremu szczególnie trudno było pogodzić się ze zaniknięciem w 1989 roku pseudoustroju, który z taką zaciekłością i oddaniem reprezentował.
Wydał kilkanaście tomików wierszy, oraz ciężką w czytaniu, ponieważ dotyczy spraw tak przyziemnych jak: śmierć, radość trwania, oddziały-wanie drobnoustrojów na jednostkę i tym podobne duperele.
Człowiek uczciwy, towarzysz także. Sprawował zaszczytną funkcję se-kretarza KW do spraw kultury i muszę przyznać uczciwie, iż małostkowy nie był. Kto mu się nie spodobał tego zwalniał ze stanowiska ( na przy-kład pewnego dyrektora teatru).
Nas, czyli pisarzy i poetów traktował z pobłażaniem, ponieważ wiedział, że mu nie zagrażamy, przy jego pozycji prawie nikt nie śmiał mu podsko
czyć.
Uwielbia podróżować, szczególnie na koszt podatnika. W nowej rze-czywistości - jak wszyscy na jego poziomie upartyjnienia - urządził się wspaniale, gdyż szefuje wydawnictwu Obrys wydając głównie siebie.
Utracjusz i birbant, przedkłada napoje niegazowane nad gazowane, ostatnio jakby stroniący od ludzi, pewnie szykuje mały przewrót, czy majowy to się dopiero okaże.

Piotr Dyga, marszand

Organizator życia plastycznego, człowiek, który dzięki - między innymi - szanownej małżonce bywa na prawie wszystkich salonach.
Wie wszystko, tylko niestety bardzo mało pisze o sztuce, może z pożytkiem dla opisywanych?
Niezmordowanie organizuje wystawy, a przede wszystkim bywa i zabiera głos nawet na najbłahszy temat.
Trudno o nim napisać więcej, ponieważ jak ognia unika wypowiadania własnego zdania, podpierając się ogólnymi teoriami awangard wszystkich maści.
Poza tym uroczy człowiek, szczególnie dumny z córki.

Marian Dziędziel, aktor mistyczny.

Podziwiam jego siłę woli i cha-rakter, ponieważ przez iks lat był mężem Haliny Wyrodek, ale na jego nieszczęście Zakład Ubezpieczeń Społecznych nie chce przyznać mu specjalnej renty za lata życia w szczególnie stresujących i zagrażających zdrowie, wątrobie i psychice warunkach.
W końcu jednak jakoś wyrwał się z magicznego kręgu Haliny, założył normalną rodzinę i wygląda na szczęśliwego.
Co do teatru i filmu, to w końcu wszystko wróciło do normy i Marian znowu zaczął błyszczeć ( film Wesele, premiery w Starym i Słowackie-go), ponieważ jest do tego i przygotowany i predestynowany.
Ślązak, który zadomowił się w Krakowie i zatracił swój, jakże charakte-rystyczny, akcent. Poza Jerzym Cnotą pewnie jedyny aktor, który może
zagrać Hanslika nie narażając się na śmieszność.
Rzadko pojawia się w centrum miasta ( od 12 lat), na czym właściciele barów tylko tracą.

Paweł Głowacki,

pies i sęp na wszystko, co w teatrze niedobre bądź nijakie.
Najbardziej po Arturze Marii Swinarskim i Antonim Słonimskim bezpośredni i zajadły dopisywacz teatru. I przeważnie zawsze ma rację.
Jego omówienia spektakli mają coś z realizmu magicznego, niedostępnego zwykłym wyrobnikom pióra, chociaż podobno pisze ołówkiem.
Czasami zaciećwierzony do granic wytrzymałości nie tylko dyrektorów teatrów, ale i barmanów.
Ukochał uroczą kawiarenkę Vis a vis i tam odreagowuje swoje, i nie tylko, stresy związane z oglądaniem wypocin krakowskich, mówić dumie, scen teatralnych.
Zajdzie wysoko, ponieważ w swoich sądach o teatrze jest czasami aż za bardzo konkretnie udokumentowany, nieprzekupny i konsekwentny.
Co można napisać więcej? Za mało spędzamy razem czasu, ale jak Jerzy Skarżyski chadza swoimi ścieżkami, przeważnie po barach, chociaż wszystkie święta spędza w Bydgoszczy. Dziwne hobby.
Ale jako wybitny indywidualista ma do tego pełne prawo.

Rafał Jędrzejczyk,

aktor, Koniew krakowskiego (i nie tylko) teatru.
Próbował zdradzić teatr dla Piwnicy pod Baranami, co nie do końca mu się udało, chociaż czy to w Starym, czy w Piwnicy zawsze błyszczy.
Nieodrodny syn wielkiego ( nie tylko tuszą) Olgierda, znanego dziennikarza, potwora nad potwory, swego czasu wszystkich garkuchni z Wierzynkiem, Feniksem i restauracjami pana Franciszka Skibińskiego na czele.
Rafał nie wiadomo, po co został aktorem, pewnie na pohybel obecnej dyrekcji teatru zwanego Starym, uroczy birbant, gawędziarz i biesiadnik, z którym strach siadać do stołu, ponieważ, jak kiedyś ojciec, potrafi przejeść i przepić niejedną noc z poniedziałku na sobotę.
Często kontuzjowany w tradycyjnych meczach piłkarskich aktorzy - dziennikarze umila sobie życie patrzeniem jak inni męczą się nad kuflem piwa czy kieliszkiem wina.
Nie siada do stołu, jak i nie wychodzi na scenę, kiedy nie ma do zagrania, czy też skonsumowania poważnej roli.
Cała przyszłość przed nim, chociaż powinien uważać, gdyż etykiety Marszałka Koniewa nie tak łatwo się pozbyć.

 

Władysław Cybulski,

nadredaktor, legenda Dziennika Polskiego, filmu, oraz tak zwanego życia towarzyskiego miasta Krakowa.
Towarzyszy pisząc ( na łamach Dziennika, i nie tylko) filmowi ponad czterdzieści lat.
Prawdopodobnie obejrzał więcej filmów niż zostało wyprodukowane plus to, co widział równie wielki miłośnik kina Jerzy Skarżyski.
Urocza delikatność, nadwrażliwość i skromność, chociaż potrafi żelazną ręką wyplenić z łamów chwasty, głupotę i niekompetencję. Zawsze jakby na uboczu, ale kto kieruje naszym życiem, jak nie ci z poza pleców?
Widział wszystko, jeszcze więcej na ten temat wie, ale opowiada niechętnie a pisze wcale.
Już więcej jak wiek trwa w swojej niepokalanej szlachetności, tak w życiu prywatnym jak zawodowym, chociaż przykładów z pana nadredaktora nie za wielu chce brać.

Stolik byłych mężczyzn.

Było ( czy też jest) w Krakowie kilka miejsc świętych. Przychodziło się do nich prawie, że z nabożeństwem, ponieważ ludzie tworzący te miejsca byli dla nas, młodych szczyli, prawie, że nieosiągalnymi bogami.
Czas, ten bezwzględnym debil i idiota wszystko pozamieniał, bogowie stali się bardziej dostępni, niektórzy nawet zostali naszymi przyjaciółmi, większość jednak - chociaż podobno bogowie bywają nieśmiertelni - umarła. Jak szklana klasa, w której pozostały tylko ławki.
Jednym zaś z tych świętych miejsc jest stolik w Klubie pod Gruszką, okrągły, z olbrzymim, ciężkim szklanym blatem, w lewym rogu Sali.
Nie wyróżniałby się niczym specjalnym, gdyby nie drobny fakt, iż od lat entych codziennie o godz.11.00. zasiadają przy nim ( z wyjątkiem niedziel, świat, wakacji i pobytów w szpitalu) najsympatyczniejsze Potwory Krakowa.
Bywały czasy, kiedy cztery rzędy krzeseł, jak wianek panny młodej, otaczał stolik pełny od popielniczek, filiżanek po kawie czy herbacie.
Nie pamiętam, by pijano przy nim alkohol. Nie był zabroniony, ale nie należał do dobrego tonu.
Nie będę wymieniał, kto przy nim siadywał, ponieważ nie mam zamiaru przepisywania książki telefonicznej.
Ludzie tłoczący się przy tych kilkudziesięciu centymetrach kwadratowych szklanego blatu stanowili elitę intelektualną, nie tylko Krakowa.
Pisarze, aktorzy, dziennikarze, muzycy i jakże zawsze potrzebni zaprzyjaźnieni lekarze, którzy stawiali diagnozy na poczekaniu, wypisywali recepty, lub grozili subtelnie i z pobłażaniem palcem, kiedy któryś z bywalców wieczór wcześniej przeholował z nadużywaniem.
W latach ubiegłych ubiegłego, ( ale heca) wieku, enfable terrible Krakowa, czyli niepowtarzalny Bruno Miecugowa nazwał zasiadających w tym szlachetnym miejscu stolikiem byłych mężczyzn i nazwa ta, chociaż zbyt często nie wypowiada na głos, stała się synonimem tego, co kiedyś było wspaniałe, wielkie, nieosiągalne.
Ale, że czas pogrywa sobie z nami w gierkę zwano nie wiadomo, dlaczego - śmierć - przy SBM pozostało 6 ( słownie: sześć) osób: L.J.Kern, T.Kwiatkowski, B.Miecugow, O.Jędrzejczyk, dyrektor Katlewicz, oraz pewien pan doktor ostatnio z powodu niewydolności kolan rzadko Pod Gruszkę zaglądający.
Kiedy dzisiaj patrzę na niedobitki zasiadające przy SBM ogarnia mnie przerażenie, do czego może doprowadzić igranie z czasem.
Umierać należy młodo, lub przynajmniej nie istnieć - problem zajmowania miejsca przy odpowiednim stoliku straciłby sens istnienia.
Wracając do SBM każdy z przychodzących tam punktualnie o godzinie jedenastej ma swoje miejsce i rzeczą nie do pomyślenia jest, by ktokolwiek ośmielił się je zająć, nawet, kiedy jego " nominalny właściciel" przebywa w szpitalu, albo wyjechał na wakacje.
Kiedyś nieopatrznie zdarzyło mi się usiąść na miejscu J.L.Kerna, i kiedy tylko się pojawił, jakaś wyższa siła " kazała mi" natychmiast przesiąść się na inne miejsce, niezajęte już z przyczyn biologicznych przez nikogo.
Ostatnio pan Kern beztrosko sobie ze mnie żartuje, iż już najwyższa pora, bym się do ich stolika przeprowadził na stałe. I pewnie ma rację.

Ludwik Jerzy Kern,

najdowcipniejszy ironista drugie połowy dwudziestego wieku, a szczególnie tych kilku lat nowej ery.
Wydawałoby się, iż tyle dobrego w jednym ciele, a tutaj nagle przyszedł panu L.J.K. do głowy pomysł iście szatański.
Panie Romanie - powiedział - płacę bardzo wysokie rachunki za gaz, ale jestem gotowy płacić jeszcze większe, gdyby tylko udało się te różne polskie, polityczne matoły wtrącić do komór gazowych. Niestety, nie widzę innej szansy na oczyszczenie kraju z szumowin rwących się do władzy. I trzymających się jej jak hokeista kija.
Łodzianin, syn dyrektora liceum odebrał bardzo staranne wykształcenie i kindersztubę, która przetrwała do dzisiaj.
Chyba Gałczyński namówił go do przeniesienia się do Krakowa, Przekroju i Siedmiu Kotów.
Przekrojowi, jak i Marcie Stebnickiej pozostał wierny do ostatniego numeru tygodnika wydawanego w Krakowie ( pani Marcie nawet dłużej).
Wieloletnia legenda ostatniej strony Przekroju, samochodów marki Wartburg, klubów piłkarskich LKS i Cracovii oraz Gruszki.
Bywa w niej do dzisiaj codziennie, nawet, kiedy Ferdynand Wspaniały ( z prześlicznymi rysunkami Mikulskiego) zaprasza go do Japonii.
Dzięki Ferdynandowi wybudował dom, w którym nadal pisze, coraz bardziej subtelne wiersze czy przypowieści mające za temat życie, świat, śmierć, ale wszystko to podane w niby wesołym sosie, zabawnie spuentowane, więc mniej wyrobiony czytelnik dalej jest przekonany, że to ten sam, " stary " L.J.Kern.
A tutaj narodził się prawdziwy poeta, trochę zgorzkniały, ale osadzony na wysokim stopniu Parnasu.
Anegdot i zdarzeń artystycznych związanych z L.J.K. nie będę przytaczał, ponieważ zostały opisane przez samego autora w licznych książkach.
SBM, godzina 11.00. drugie krzesło po lewej stronie, nadchodzi L.J.K. o zaraz rozpocznie się weselsza część przedstawienia.

(na zdjciu L.J.Kern wg. rzeźy Mariana Koniecznego)

Tadeusz Kwiatkowski, człowiek instytucja.

Napisał niezliczoną ilość książek, sztuk teatralnych, skeczy, tekstów scenicznych ( Jama Michalina ) oraz autor wspaniałej powieści pod tytułem Lunapark ( 1947).
Kronikarz życia nie tylko domu przy ulicy Krupniczek 22, ale i artystycznego Krakowa.
Niezrównany gawędziarz, który ostatnio nagle zamilkł. Jestem z Tadeuszem związany przez większą część mojego dorosłego życia ( od 1971 roku), i w jego towarzystwie nie nudziłem się ani chwili.
Bardzo roztargniony człowiek, kiedyś w Michaliku ktoś krzyknął do niego: Tadeusz! a odpowiedź brzmiała: jestem przy telefonie.
Innym razem byliśmy w drodze do Warszawy, nowym, trzymiesięcznym samochodem Tadeusza i nagle pod Kielcami zatrzymał nas patrol Milicji. Nie wiesz przypadkiem, dlaczego jak psy gonią od przedniego zderzaka do bagażnika? Zapytał Tadeusz. Odpowiedź nadeszła bardzo szybko. Okazało się, iż Tadeusz numer rejestracyjny nowego samochodu przykręcił tylko z tyłu, za to z przodu nałożył te ze starego Wartburga. Wizyta na milicyjnym, wiejskim posterunku MO przeciągnęła się do późnych godzin nocnych.
Na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych odwiedził w Argentynie Gombrowicza. Halina, wtedy dopiero, co poślubiona małżonka wszystkie listy pisane do męża wysyłała na jedyny jej wtedy znany adres, czyli Wielkiego Witolda. Tadeusz płynął statkiem handlowym i nie wiadomo było, kiedy osiągnie Buenos Aires. Listów tych zebrało się 37 i gdy w końcu Gombrowicz wręczył je Tadeuszowi powiedział: przepraszam, ale wszystkie przeczytałem. Tak jestem spragniony wiadomości z kraju.
Nazajutrz odwiedzili bank, w którym Gombrowicz udawał, że pracuje. Tylko masz głośno i wszystkim opowiadać, jakim wielkim jestem pisarzem polecił Tadeuszowi.
Dzisiaj wydają się to odległe czasy, ale gdyby między innymi nie Kwiatkowski, Krupnicza 22 wyglądałaby zupełnie inaczej. Albo bardziej prawdopodobne, iż adres ten nic by nie znaczył.
Może zdarzyć się czysty talent prozatorski nie do końca wykorzystany, ale zarabianie na życie na wysokim poziomie, do tego na trzy domy, zmusza pisarza do rozmieniania się, na pewno nie na drobne, na grube.
Uprawia każdy gatunek literacki, niedościgniony wzór międzywojennego literata kawiarnianego, który kontynuuje po czas wieczny.
Wzór uczciwości i dobroduszności. Myśli przede wszystkim o innych, o sobie na szarym końcu.

Bruno Miecugow,

tytan dowcipu sytuacyjnego.

Kiedy zapadał zmrok Bruno ruszał w miasto, bohater niezliczonej ilości anegdot knajpianych ( także tej, kiedy ocknął się w Kielcach), autor wspaniałej powieści kryminalnej, wierny Dziennikowi Polskiemu aż do ostatniej, szpaltowej deski, ostatnio niepijący ironista, który jadł ( pił) płynny chleb ze wszystkich kieliszków świata.
Autor kabaretowy, który swoim postępowaniem udowodnił, iż życie to jednak nie kabaret, znany z palenia najgorszych papierosów na świecie, niezrównany fraszkopisarz i nagarobkowicz na poczekaniu.
Intelekt na miarę Nagrody Nobla, do tego kochający język czysty i jędrny. Wykonawca nieprawdopodobnego rzutu karnego w pamiętnym meczu Aktorzy - Dziennikarze. Bez rozbiegu trafił piłką w samo okienko, pewnie, dlatego pisze dzisiaj Rzut bezkarny Miecugowa, jako dopowiastkę, czy też komentarz odautorski do poważnych imprez piłkarskich, z
przeczając słowem, iż w tę piłkę tak łatwo kopać.
Z Brunonem należy uważać, siadasz z nim do stolika, jest poniedziałek, wstajesz w środę albo w czwartek lub piątek ( zależy od siły charakteru). Jedyny temat, na który się nie wypowiada to kobiety. Widać, przez wszystkie te lata nie zdążył poznać je na tyle, by dać głos.

Olgierd Jędrzejczyk,

potwór mistyczny, żywa legenda Krakowa i okolic.
Jedyny, znany mi przypadek, kiedy chuligani komuś uratowali życie.
Pewnego wieczora w tramwaju Olgierd, jak zwykle, nie wytrzymał szerzącego się naokoło nas chamstwa, wtrącił w niby nieswoją sprzeczkę i wylądował w szpitalu, w którym okazało się, iż natychmiast potrzebuje zastawki sercowej. Nic dodać, nic ująć, chuligani uratowali mu życie.
Poza tym jedyny człowiek, któremu podczas mszy w Kościele Mariackim zginęła książeczka do nabożeństwa, i co gorsze, nigdy się nie odnalazła.
Dziennikarz zawsze słusznej i jedynej linii, birbant nad birbantami, w latach świetności potrafił w Feniksie zjeść cztery golonki, popić wiaderkiem wódki i dalej być głodnym.
Uroczy gawędziarz i znawca prawie wszystkiego, zanikający typ krakowianina, który wie wszystko, a co ciekawsze, zna odpowiedź na każde pytanie.
W latach siermiężnej rzeczywistości król życia i bojownik o nie zawsze słuszną sprawę.

Stolik godziny trzynastej.

Pewnie zabrzmi to zbyt obcesowo i pretensjonalnie, ale także Pod Gruszką miałem swój stolik, tuż obok SBM, a nad głową wisiała mi potężna rzeźba gruszki, symbolu Klubu.
Moje krzesło znajdowało się na wprost wejścia, pod ścianą, pomiędzy SBM a barem.
W przeciwieństwie do SBM przy moim stoliku spotykaliśmy się dopiero
około godziny 13.00, ponieważ jednym z głównych oręży ekipy Karuzela w wojnie idiotów przeciwko naiwności było manipulowanie alkoholem, gdyż przecież tylko kretyn może wymyślić, iż pić należy - jak wszystko inne - wykonywać na rozkaz. W tym konkretnym przypadku punktualnie od godziny trzynastej.
Naturalnie, nie gorzałkowaliśmy codziennie, ale symbol tępoty umysłowej pozostał, i bez przerw dotarł do dzisiaj.
Przy stoliku " godz.13." zbierał się tłum różnych typów i typków, nie tylko artystów, którym jakimś cudem udało się zmylić portiera i przeniknąć do wnętrza.
Oczywiście, jeżeli kogoś bardzo przypyliło mógł, a nawet powinien był napić się przed 13, nie było z tym żadnych problemów, ponieważ zaprzyjaźnione barmanki zawsze służyły butelką wody mineralnej, której jednak nie dawało się wypić duszkiem.
Oprócz rozmów o sztuce doczesnej, stolik godziny 13 charakteryzował się odnośnikami do Młodej Polski, okresu bezkrólewia, czy wariactwa Powstania Warszawskiego.
Siadywali przy nim wszyscy, którym leżało na duszy dobro poezji i prozy polskiej, lumpy, panienki bardzo lekkiego prowadzenia się oraz Julian Kawalec, kiedy tylko zmylił szlak wędrówek żonie w Rabce i z półlitrówką zawiniętą w gazetę przypływał, jak to sam nazywał, do młodych.
Nazwisk stolika godz.13.nie będę wymieniał, ponieważ jak w przypadku SBM należałoby przepisać drugą książkę telefoniczną.
W odróżnieniu jednak, od SBM nasz stolik był mniej elitarny i snobistyczny ( w dobrym rozumieniu tego słowa), bardziej demokratyczny, chociaż mendy, idiotów i beztalencia goniliśmy, jak dzisiaj nowy ustrój biednych. Czyli, czasami postępowaliśmy bezwzględnie.
Dość często bywało przy stoliku nie do wytrzymania, szczególnie, kiedy ilość wypitego alkoholu nie przechodziła w jakość i wtedy należało się jak najszybciej ewakuować.
Kiedy wyjechałem z Polski ( 1987) najbardziej - poza meczami Cracovii - brakowało mi właśnie krzesła pod gruszką, spokoju, który tam we mnie wstępował i oczekiwania..nie bardzo wiadomo, na co.
Dzisiaj ze stolika godz.13.pozostały tylko wspomnienia. Alkohol jest ogólnodostępny o każdej porze dnia i nocy. Inteligencja i rozmowy o sztuce ( czasami bełkot, ale twórczy) wprost przeciwnie. To przerażające ilu ludzi walczyło o coś, co w rezultacie doprowadziło do beznadziejności i pustki.
Na szczęście prawie wszyscy bywający przy stoliku godz.13.coś osiągnęli. I chwała Gruszce za to.

Julian Kawalec,

urodzony pod Tarnobrzegiem prawie dziewięćdziesiąt lat temu, mieszkający w Rabce, najmłodszy duchem i witalnością pisarz krakowski.
Sam sobie jest - przez całe życie - sterem, żeglarzem i okrętem. Ten Tańczący jastrząb okolic Turbacza nie wyobraża sobie życia innego niż - jak to się brzydko mówi - na łonie...przyrody.
Przewędrował na piechotę więcej kilometrów niż sam Robert Korzeniowski, a wychował się i zapamiętał Polskę, jakiej dzisiaj nie pokazują nawet w filmach SF.
Część tego, co zapamiętał opisał, ale ciągle jakby pisze za mało, chociaż wielkość literatury na szczęście nie mierzy się tysiącami stron, ale ich treścią.

Banałem byłoby stwierdzenie, iż Julian kocha życie w każdej jego formie. Inaczej nie byłby, kim jest, człowiekiem, a pewnie i pisarzem spełnionym, chociaż tych ostatnich zapewne nie ma ani jednego ( poza grafomanami).
Kiedy jeszcze żyła jego ukochana żona Irena, czasami udawało mu się wyrwać spod jej szczególnej opieki.
Wpadł wtedy do Klubu pod Gruszką ze szczelnie zapakowaną, zawsze w Gazetę Krakowską, butelką okowity i rozpoczynaliśmy długie rozmowy o wyższości bycia młodym nad piszącymi.
I taki pozostał do dzisiaj, spokojny, wesoły, otwarty na wszystkie sprawy tego świata, kochający młodość i...Turbacz.

Leszek Bugajski,

jak to się ładnie mówi, krytyk literacki.
Jeden z bandy pięciorga ( Bereza, Kaczorowski, Komorowski, Jaworki ), którzy ukształtowali, lub nie, moją wrażliwość artystyczną.
Krakowianin urodzony w Dąbrowie Górniczej, mieszkający w Brwinowie pod Warszawą, gdzie na miejscowym cmentarzu spoczywa zasłużony Górnik PRL, czyli Jarosław Iwaszkiewicz, który na mocy własnoręcznie napisanego testamentu kazał pochować się w odświętnym mundurze górniczym.
Na szczęście - przynajmniej na razie - Bugajski nie ma podobnych pomysłów, gdyż po prostu nie ma na to czasu.

Praca na czterech, w porywach do pięciu, etatach zmusza go do maksymalnej koncentracji przez każdą sekundę dnia, na czym traci wyłącznie literatura, ponieważ Leszek nie ma, kiedy pisać.
Ostatnimi czasy wymiguje się od tego pisania jak może, zasłaniając się - i słusznie - przeraźliwą nudą wiejącą w jego kierunku od strony tak zwanej polskiej literatury współczesnej.
Ale nie zawsze tak było, ponieważ pamiętamy czasy, kiedy nazwisko Bugajski pojawiało się pod najważniejszymi dla lat 70-tych i 80-tych artykułami dotyczącymi nie tylko nowej, polskiej prozy, ale i muzyki.
Niestety Warszawa to nie Kraków, ponieważ w Warszawie pieniądze się zarabia, a w Krakowie, co najwyżej wyłącznie wydaje.
I było tak od zawsze, odkąd pewien niepoważny król - na szczęście dla krakowian - przeniósł stolicę na Mazowsze.
Na nieszczęście dla Krakowa w jego Twórczości ślady podążył także Leszek wraz z rodziną, ale na szczęście zatrzymał się pod Warszawą, a nie wybrał mojej trasy i nie wylądował w Göteborgu.
W ostatnich latach spotykamy się rzadko, a jak już to mniej intensywnie, ale bywały tygodnie niekończących się biesiad - w jak najlepszym tego słowa znaczeniu.
Nie posiada skłonności do zrywania niby trwałych związków, nawet z literaturą, do tego nazywaną, konkretnie nie wiadomo, dlaczego, współczesną, chociaż tak naprawdę ta dzieli się tylko na dobrą i złą.

Edward Chudziński, wielowymiarowy.

Jeden z najtrudniejszych Potworów ( poza Witem Jaworskim) do opisania, ponieważ aż do przesady różnoraki.
A jak wiadomo właśnie ta cecha charakteru, tak szalenie potrzebna w życiu artystycznym i naukowym, skutecznie wymyka się wszelkim próbom opisu.
W zamierzchłych czasach lat 60-tych na głuchej prowincji mocarstwa kiedyś zwanego Związek Radziecki razem z Maciejem Szumowskim i Adamem Komorowskim Komorowski jedynym w tym miasteczku dostępnym miejscu, czyli miejscowej knajpie zalewanej kawiorem wymyślili sławne czasopismo Student, przez lata będące ostoją prawie wszystkiego, co z tak zwanym ruchem studenckim - nie tylko - było związane.
Współautor najważniejszych osiągnięć Teatru Stu, krytyk wiernie towarzyszący rodzącej się jakby na jego łonie Nowej Fali nie zmieniajmy nigdy raz ukształtowanych poglądów, czy więzi przyjacielskich.
Dzisiaj, niestety dla polskiej literatury, zamknięty w zmurszałych murach uczelni akademickiej, ale na szczęście czasami ją opuszczający, by - na przykład - redagować kwartalnik ( ukazujący się raz na pół roku) pod tytułem Zdanie.
Szalenie, jeżeli wolno mi tak napisać, uczciwy i sympatyczny Potwór. Chodząca dobroć a przede wszystkim skromność, co przy jego osiągnięciach artystycznych, czy naukowych, niejednemu mniej odpornemu psychicznie megalomanowi zupełnie przewróciłoby w głowie.
Ale na szczęście dla Krakowa Edward jest jak dawnej sobą, czyli pewnym swoich poglądów i wiedzy dżentelmenem.

Jacek Schoen,

kiedyś kaskader, później reżyser, dzisiaj dyrektor, jutro pewnie zarządca wszystkiego, co w polskiej sztuce dobre i cokolwiek warte.
Z kaskadera przebił się na asystenta Agnieszki Holland, co zapewniło mu niezły start do własnej twórczości filmowej, którą ( jak na razie i z przyczyn od niego niezależnych) zakończył na jednym, wspaniałym, prawie, że pełnometrażowym filmie ( Wir), obsypanym nagrodami i zawiścią pseudoprzyjaciół, którzy najbardziej zadowoleni są, kiedy jednemu z nich powinie się noga.
Tak już niestety jest w polskiej sztuce, iż liczy się przede wszystkim zawiść, małostkowość i służalczość rozumiana w sposób dosłowny, to znaczy: jak mi pozwolicie ( i dacie kasę) to zrobię film na miarę Oskara, ale broń boże nie dawajcie Schoenowi ani złotówki, ponieważ będą to pieniądze wyrzucone w błoto.
Na szczęście Jacek mając oparcie nie tylko moralne we wspaniałej Małżonce z godną podziwu cierpliwością zrobił z teatru, nomen omen Bagatela najlepszą scenę w mieście - kiedyś stołecznym - Kraków.
Z zupełnie nieznanych mi powodów nie jest dzisiaj dyrektorem Starego Teatru, ale czas działa wyłącznie na jego korzyść.
Uroczy biesiadnik i smakosz dań ( i płynów) coraz bardziej wykwintnych, wykwintnych zaczynaliśmy od napojów, których nazw dzisiaj aż wstyd wspominać.
Poza tym ojciec pięciorga dzieci, za co powinien jak najszybciej otrzymać Nagrodę Nobla w dziedzinie: cierpliwość.

Bracia Janiccy, Leszek i Wacek.

Jeden student AGH, później absolwent wydziału historii sztuki UJ, drugi malarstwa ASP.
Podobno rodzina, chociaż praktycznie jest to prawie nie do sprawdzenia.
Działali - jak się to kiedyś ładnie mówiło - na polu sztuki od zawsze, czyli od czasów, kiedy w Krakowie zaczęło się dziać coś w miarę nowoczesnego.
Na przykład razem z Jackiem Stokłosą urządzili w Krzysztoforach w drugiej połowie lat sześćdziesiątych jeden z pierwszych w Polsce happeningów polegający na wyciskaniu na zaskoczona publiczność tubek z pastą do zębów.
Następnie zawładnął nimi Kantor - a może odwrotnie? Zawsze nienagannie ubrani, trzeźwi, i im starsi - czego zupełnie po nich nie widać - trzymający się tradycji w dobrym tego słowa znaczeniu.
Wszędzie pokazują się - i bywają - wyłącznie razem, jak kiedyś generałowie państw, stron Układu Warszawskiego.
Spadkobiercy rodzinnych tradycji jakoś tam związanej z diamentami, diamentami powodzeniem kontynuują niełatwy przecież dar wiązania sztuki z biznesem.
Nieprawdopodobnie, czasami aż do przesady skromni, chociaż niejednemu na ich miejscu już dawno przewróciłoby się w głowach.
Na przykład po zagraniu ról braci, Kielmiczów w sławnym filmie Hoffmana, za co zresztą słusznie na jakiś czas z teatru Kantora karnie zostali relegowani.
Jak kiedyś przed drugą wojną światową na przykładzie przejeżdżających pociągów, tak dzisiaj według braci Janickich można regulować punktualność zegarków.
Jak prawie każdy znany krakowianin posiadają sławne przyzwyczajenia, i do każdego miejsca, w których bywają nie spóźniają się ani sekundy.
A to już cecha prawdziwych dżentelmenów, chociaż rodzina pochodzi ze Wschodu.

Ryszard Sadaj, pisarz.

Krupnicza 22, czyli adres mówi wszystko. Po prostu pisarz, chociaż na szczęście jeszcze w Polsce adres zameldowania nie jest jednoznaczny z wykonywanym zawodem ( i do tego jeszcze obligatoryjnie).
Przez lata byliśmy najbliższymi sąsiadami ( różniła nas wyłącznie jedna cyfra w numerze mieszkania), poza tym posiadaliśmy ( i po części pozostało nam to do dzisiaj) pewne skłonności, w niektórych kręgach uznawane za wysoce naganne.
Autor wielu tomów opowiadań i powieści ( Brzytwa Niecikowskiego, Galicjada, Telefon do Stalina, Ławka pod kasztanem, Terapia Pauliny), z których każda była ( jest) liczącą się pozycją w jakże skromnym dorobku polskiej, dobrej literatury, zwanej nie wiadomo, dlaczego współczesną.
Wiele nocy przestepowaliśmy wspólnie z Ryszardem i był to czas w moim życiu najbardziej zabawny, twórczy, komiczny, ale także pełen refleksji nad sensem wszystkiego, co nas otacza, a przede wszystkim małostkowości, zawiści i niezrozumiałego bezsensu i ostracyzmu prezentowanego niestety czasami przez naszych pseudokolegów.
Współuczestnik niezliczonej ilości wydarzeń, które przeszły do legendy - nazwijmy to, około literackiej.
Między innymi jako motorniczy tramwaju numer 4 w jakże wesołych latach siedemdziesiątych, ( chociaż nie dla wszystkich) wioząc zaspanych pracowników Huty imieniem Lenina na poranną zmianę, poproszony o godzinie 5.25. pod Teatrem Rozmaitości ( dzisiaj bagatela) przez uroczą kobietę o podwiezienie do Podgórza, ponieważ inaczej spóźni się do pracy Ryszard wcale się nie namyślając zamiast pod Dworzec i dalej odo Nowej Huty skręcił w prawo i przez Podgórze w końcu dotarł przed bramę sławnego Kombinatu, ale przynajmniej sześciuset pracowników nie zdążyło ba - na jakże wtedy potrzeby całemu Blokowi Wschodniemu - spust surówki.
Sadaj stracił prawo powożenia tramwajem, ale zyskała na tym tylko Literatura.

Leszek Zastawniak, bywalec.

Człowiek legenda wszystko wiedzący pierwszy i do tego najlepiej.
Pewnie na nim się wzorowano zakładając sławną na cały świat Księgę Guinessa. Znamy się - i przyjaźnimy - od zawsze, chociaż był w naszych wzajemnych relacjach okres, w którym kilka kobiet uważanych dzisiaj za nieważne i nieistotne próbowało nas skłócić.
Fizyk jądrowy z wykształcenia, Mistrz Srebra z praktyki życia codziennego, bywalec wszystkich krakowskich lokali począwszy od połowy lat sześćdziesiątych.
Dzień rozpoczynał kawą w południe w sławnym w swoim czasie Barku Kawowym Jamy Michalika. Wieczorem obowiązkowo bar w hotelu Francuskim.
Naturalnie z biegiem lat, z biegiem dni Michalik zamienił na Rio, Empik, Fafik, Milano ( niepotrzebne skreślić). Do tego Jaszczury, Feniks, Hotel Cracovia, a przede wszystkim sławny Spatif.
Dzisiaj bardzo rzadko rusza się poza cukierenkę Vis a Vis, jedynie w chwilach wyjątkowego wzruszenia zagląda do Piwnicy.
Zna - lub niestety tylko znał - wszystkich.
Posiada znakomitą pamięć, którą imponuje do dzisiaj opisując w detalach, w co ubrany był Marian Bień na dzień przed ślubem z Ewą Tojcz, lub ile kosztował kieliszek koniaku 21 sierpnia 1969 roku o trzeciej nad ranem w barze zwanym Feniks.

Kazimierz Wiśniak,

malarz, scenograf, rysownik, pisarz, kronikarz Salwatora.. Wszystko w jednym.
Postać nie do opisania, ponieważ skala jego zainteresowań przekracza możliwości percepcyjne niejednego, nawet wyrobionego czytelnika.
Scenograf, budowniczy domu ( już niestety sprzedanego) w Lanckoronie, projektant ( oraz w pewnym sensie współtwórca) słynnego Muzeum Lalek Henryka Tomaszewskiego, król życia a przede wszystkim uroczy człowiek, do tego bardziej skromny niż przewiduje przedwojenny Podręcznik Dobrego Wychowania.
Przez lata przyjaciel ( na dobre i na złe) Konrada Swinarskiego, współtwórca wielu jego sławnych spektakli, mąż opatrznościowy - jeżeli można tak powiedzieć - młodych, zdolnych wrażliwych i czułych.
Ostatnio jakby unika towarzystwa, czemu specjalnie się nie dziwię, ponieważ ludzi klasy i pokroju Kazia prawie już się nie spotyka. Zniknęli
nagle jak powstańcy warszawscy.
Uwielbia rysować plany piast z precyzyjnie zaznaczonymi miejscami, w których był, gdzie, kto ( i z kim) mieszkał, przy której ulicy Piotr Skrzynecki za ostatnie pieniądze kupił bukiet fiołków.
Kiedyś nie wychodził z Piwnicy pod Baranami, dzisiaj bardziej snuje się jak mgła nad Krakowem pilnująca by resztki dawnej świetności - tak miasta jak i ludzi - pozostały na swoim miejscu.
Ale jak go znam nie raz jeszcze pozytywnie zaskoczy. Swoją niepowtarzalną sztuką.

Wiesław Bielak, rzeźbiarz.

Urodzony w Dębnie województwo lubelskie. Jak każdy prawdziwy mężczyzna wybudował własnymi rękami dom w okolicach Góry Borkowskiej.
Kamień, w którym profesor Bielak przede wszystkim pracuje nie ma wyrazistego duktu, jego linii, ani również oczywistego koloru jak farba.
Kamień jest bezkształtną, czy raczej różnokształtną masą pozostawiającemu artyście pełną swobodę wyboru formy. Lecz tylko z pozoru. W istocie, bowiem kamień ma ciężar i fakturę - pisał nieco zawile, ale jakże słusznie o twórczości Artysty Jerzy Madejski.
I taki właśnie jak kamień, który ukochał nade wszystko, i w którym to przeważnie pracuje, jest sam Wiesław. Twardy, niedostępny, przeważnie smutny i nieodgadniony, chadzający wyłącznie własnymi ścieżkami.
Uwielbiany przez studentów ASP, dusza kawiarenki Rio, jedna z bardziej osobliwych i tajemniczych postaci miasta.
Autor mnóstwa projektów, nie tylko rzeźbiarskich, jakby czekał na dzień zasłużonego Triumfu, który prędzej niż później nadejdzie.
Człowiek zrodzony z kamienia musi być i żyć jak skała. I taki właśnie Bielak bywa.

Maria Malatyńska, krytyk filmowy.

Jeżeli można - a przede wszystkim wypada - tak napisać obok Zygmunta Kałużyńskiego i Władysława Cybulskiego jedyny człowiek w tej niewesołej przecież branży mający własne, przeważnie słuszne zdanie o opisywanym filmie.
Podobno kobietom lat się nie liczy, ale Marysia od czasów Życia Lietrackiego zaciekle, a przede wszystkim z pozytywnym skutkiem zmaga się z jakże ciężką materią filmową, w ponad dziewięćdziesięciu procentach zupełnie niezrozumiałą dla nawet ponad przeciętnego widza.
Poza tym nad wyraz aktywna uczestniczka wszystkiego, co tylko w Sztuce warte dotknięcia, usłyszenia czy czasami nawet obejrzenia własnymi oczami.

Pan Nowak, pianista.

Autor jednej z najsławniejszej piosenki w dziejach Piwnicy pod Baranami pasą się pasą barany na łące.
Poza tym sława nie tylko krakowskiego jazzu, ojciec dwóch ( o ile mi wiadomo) wspaniałych córek - jednej z Dorotą Terakowską, drugą z panną Marzeną, ostatnio widywaną w towarzystwie Mieczysława Święcickiego.
Dużo czasu spędza poza krajem próbując, pewnie z dobrym skutkiem pogodzić jakże niewdzięczną rolę muzyka - artysty, muzykiem graniem zarabiającym na życie.
Niestety w sztuce bywa i tak, że nie zawsze Czysta Sztuka pozwala na
godziwe życie i należy wtedy zacisnąć zęby, usiąść do fortepianu i grać. Nie tylko dla wyrobionej publiczności, ale także i tej jakby mniej wrażliwej.
Wcale się nie starzeje. Cud sam w sobie, ponieważ chociaż raz na kilka lat powinna przybyć mu jakaś zmarszczka, a ten na przekór wszystkim wygląda jakby rok był 1967 i właśnie wychodził ze sławnego Jazz Klubu mieszczącego się przy ulicy Marka.

Zbigniew Bielawka, artysta fotografik.

Niezaprzeczalnie nad wyraz niezależny poruszający się po życiu z godnością i do tego rowerem.
Wygląda na to, iż pewnie nawet sypia z aparatem zawieszonym na piersiach, ponieważ, w którym by to kierunku człowiek w Krakowie nie popatrzył, zawsze trafi na Bielawkę akurat coś fotografującego.
Uważa - pewnie i słusznie-, że istnieje jedynie fotografia czarno - biała. Każda inna jest zaprzeczeniem tej jakże intymnej formy sztuki, którą pan B. Ukochał i doprowadził prawie, że do perfekcji.
Autor jednego z najpiękniejszych portretów profesora Jerzego Skarżyńskiego, niestety zepsutego przez modela, który Jerzemu położył się na kolanach.

Kasia Komorowska i Aga Bugajska,

dwie, tym razem damskie odmiany Potworów, na szczęście szczęśliwe i długoletnie żony moich bliskich przyjaciół.
Czegóż dokonaliby ci panowie, gdyby nie mieli u boku swoich małżonek?
Aż strach pomyśleć, na szczęście literatura polska nie była godna tego doświadczyć.
Aga naturalnie na współczesnej literaturze zna się najlepiej ( i nie raz nam to udowadniała), nie jej małżonek, nie Henryk Bereza, tylko ona.
Z tylko jej dostępną wrażliwością potrafiła jedną przerzuconą kartką odsiać ziarno od plew ( Pilch, Sołtysik, Gretkowska i wielu innych).
Można powiedzieć, oczywiście żartując, iż w ich związku Aga decyduje, kto ma zostać wieszczem, a Leszek pisaniem tylko to udowadnia.
Inaczej u Komorowskich. Oni tylko mówią, tysiące słów, miliony, których niestety nikt nie zapisuje. A szkoda. Powstałaby pewnie nieprawdopodobna książka - widmo opisująca i unosząca się nad literaturami: połud-
- niowoamerykańską, żydowską, polską i tą najbardziej interesującą, czyli naszą, dziejącą się tutaj i teraz.
Aga i Kaśka, dwie niepiszące, wielkie krytyczki współczesnego życia literackiego, ( które nie istnieje). I nie tylko. Tylko jak z takim wytrzymać pod jednym dachem? I do tego przez tyle lat!

Tyszkiewicz Krzysztof (zmarł w czerwcu 2005 r.)

scenograf, rysownik.
Potwór śmiało mieszczący się w pierwsze dziesiątce najdziwniejszych, a zarazem fascynujących postaci naszego prześmiewczego grodu.
Znamy się od zawsze, jeszcze dłużej przyjaźnimy, chociaż czasami Krzysztof bywa bardzo uciążliwym kompanem, przedkładającym monolog odautorski nad rozmowę, ciągnący się godzinami z, poza którego nie widać już nawet etykietki butelki, przy której to próbowaliśmy zrozumieć chociażby najskromniejszy nawet wycinek rzeczywistości, co niestety do dzisiaj nigdy nam się nie udało.
Straszliwie kochliwy, ale zawsze opada na cztery łapy nie łamiąc przy tym nawet piórka do rysowania. Kreskę posiada wspaniała. Nawet tę na wekslach.
Współpracował z najważniejszymi postaciami polskiego filmu i teatru, chociażby z Krzysztofem Jasińskim, Potworem samym w sobie nie do końca zrozumiałym dla nikogo. Pewnie nawet dla samego siebie.
Zadziwiająca jest za to miłość Tyszkiewicza do Grzegorza Królikiewicza. Kręcił z nim filmy zrozumiałe pewnie tylko dla nich, a ostatnio wystąpił jakby przeciwko środowisku, angażując się do Teatru Nowego w Łodzi, który Królikiewicz objął w wiadomo, jakich okolicznościach.
Ostatnio jakby się ustatkował, chociaż nie jestem pewien, czy pan Królikiewicz jest najszczęśliwszym pomysłem artystycznym, ale na szczęście w sztuce nie ma złych wyborów. Bywają jedynie twórcze, albo nijakie.

Lubart Krzysica Jacek.

wariat - społecznik.
W najgorętszym okresie sławnego marca roku 1968 wszedł do kawiarni Empik mieszczącej się po Teatrem Starym, dostojnie wyjął z kieszeni tweedowej marynarki kajdanki i najspokojniej w świecie przykuł nimi do nogi stolika nogi stolika bogu ducha winnego poetę Waldemara Żyszkiewicza i jakby nic się nie stało wyszedł.
Według Lubarta wszystko było OK., tym bardziej na zewnątrz polskiej rzeczywistości nie działo się nic groźnego, ani ciekawego.
Następnie przez lata grasował po świecie jako przedstawiciel 27 polskich redakcji ( był nawet jedynym reprezentantem tak zwanego bloku wschodniego na konferencji NATO w Brukseli, na wiadomość, o czym redaktor naczelny Studenta Jan Pieszczachowicz o mało, co nie dostał zawału serca, ponieważ Lubart jakoby reprezentował tę redakcję w NATO).
Jeszcze wtedy nieszczęsny Jasiu przejmował się, co o im mówią ( i myślą) w Moskwie, teraz pewnie bardziej ogląda się na Watykan.
Ale nie Lubart. Na niego nie było silnych. Ani zapór nie do przebycia. Wyrzucany drzwiami wracał oknem. Albo odwrotnie.
Wielu ludziom taka postawa nie za bardzo przypadała do gustu, ale Jacek się tym wszystkim nie przejmował.
Robił swoje, między innymi pisał wiersze, powieści, zakładał wydawnictwa, organizował ruch niby to literacki. Po prostu żył. I to dobrze, jeżeli tego rodzaju życie istnieje w rzeczywistości.
Dzisiaj ( pewnie po bolesnej stracie żony) jakby przycichł, ale jak go znam pomysłów na życie, a zwłaszcza literaturę ( w jego pojęciu) ma tysiące.
I niech z nich korzysta, tylko czasami mniej agresywnie dopomina się o akceptację tego, co robi. A sława - jaka by nie była - ciągnie się za Lubartem jak przysłowiowy pociąg go miasteczka zwanego Zakopane.

Pólitrówka ( pod stołem ).

W sztuce istnieje nie tak znowu dużo - jakby się wydawało - symboli ściśle związanych z danym czasem, epoką, czy używając jakże patetycznego słowa - wiekiem, przedmiotów nierozerwalnie kojarzonych z...
No właśnie? Z czym? Nami? Sposobem, w jaki spędzaliśmy wolny czas? Bynajmniej.
Półlitrówka pod stołem była ze wszech miar w - przynajmniej drugiej połowie XX wieku - sztuką samą w sobie.
Czasami nie istniał żaden racjonalny powód, by znajdowała się właśnie pod stołem, ale w niektórych kręgach ( nie tylko artystycznych) sam jej
widok na stoliku, barku, biurku czy ławce w parku jakby zaprzeczał godności związanej z nalewanej z niej jakże dla niektórych życiodajnego płynu.
Dzisiaj wielu działaczy ruchu lat osiemdziesiątych doszukujących się wszędzie i we wszystkim przejawów walki z komuną, pewnie i stawianie półlitrówki pod stołem zaliczy do jednego ze sposobów zmagania się z Systemem, ale podstolikowa butelka obroni się sama.
Pewnie tam było jej najprzyjemniej. Nie na centralnym miejscu, ale zawsze pod ręką ( wyraziściej byłoby napisać: nogą), ale nie przesadzajmy.
Jest jednak w tym wszystkim coś, czego nie mogę zrozumieć, kompletnie irracjonalnego, kupowało się pół litra i stawiało pod stołem.
Może to wstyd dyktował nam ten głupi odruch? Może strach przed nienazwanym?
Nie mam najmniejszego pojęcia. Dla mnie podstolikowa butelka, premanentny brak wszystkiego jak i tysiące wierszy napisanych nie tylko przez przyjaciół będzie mi się kojarzyła z...?

Pan Edward

Jedyny obok mnie człowiek na świecie potrafiący jeszcze ( niestety wyłącznie pod wpływem napojów zwanymi wyskokowe) posługiwać się dialektem zwanym od nazwy jednej z dzielnic Krakowa - krowoderskim.
Od lat niekwestionowany król Piwnicy pod Baranami, bez zgody, którego dostanie się do tego świętego niegdyś przybytku sztuki było praktycznie niemożliwe.
Nieprzejednany w tępieniu wszelakiego chamstwa, głupoty czy cwaniactwa tak na scenie jak i przy dostaniu się do Piwnicy.
Śmiem twierdzić, iż bez niego ( jak i bez Piotra) Piwnica starci - jeżeli już tego nie uczyniła swój niepowtarzalny urok miejsca, w którym obok artystów króluje Pan Edward. Ostatnio ze względu na stan zdrowia coraz rzadziej.
Wad posiada niewiele, chociaż czasami niepohamowana chęć napicia się na zapas doprowadzała do komicznych sytuacji, kiedy nawet artyści kabaretu nie byli wpuszczani do Piwnicy, ponieważ pan Edward po prostu uparł się.
Dusza człowiek, który gdyby nie wybryk natury i historii sam byłby jednym z najznakomitszych artystów kabaretowych. I na pewno nim jest, chociaż na scenie nie występuje.
Nikt tak jak on nie potrafi przy wejściu tak rozśmieszyć gości, iż późniejsze próby uczynienia tego na scenie przez niby profesjonalnych rozśmieszaczy mają się do wyczynów pana Edwarda jak Fidel Castro do pojęcia demokracji.

Bar na Stawach

Mordownia jedenastej kategorii leżąca na placu targowym na Zwierzyńcu, powstała na ziemi po zasypanych stawach rybnych ciągnących się w okolicach dzisiejszego mostu Dębnickiego, w dawnym korycie Wisły.
Wcześniej w tym miejscu istniała stara karczma, która szczególnie w dni targowe, czyli wtorki i czwartki tętniła życiem, a kapela cygańska swoją muzyką umilała uroki picia i jadła.
W latach sześćdziesiątych i trochę późniejszych była miejscem, w którym czasami należało się pokazać, ale bez ubezpieczenia się wcześniej w PZU nie było to wskazane.
Ulubione miejsce zadumy poety Jerzego Harasymowicza ( później Broniszyc) jak i wielu innych amatorów trunków wyskokowych, którym nie odpowiadało towarzystwo nowobogackich, nowobogackich, nowobogackich, którzy wśród furmanów, obiboków i lumpów czuli się jak u siebie.

Bar na Piaskach

Róg Karmerkickiej i Garbarskiej, knajpa opisana przez K.I.Gałczyńskiego w Zaczarowanej dorożce: w słojach się ogórki kiszą, nad kuflami wąsy wiszą...
W latach siermiężnego socjalizmu wśród ówczesnych elit panowała swojska moda na nocne eskapady do tego rodzaju wyjątkowych - wyjątkowych to pod każdym względem - przybytków sztuki, gdzie nie tak jeszcze dawne uroki życia karczmianego ożywały z naturalnym wdziękiem, a towarzystwo siedzące obok przy stoliku przypominało jakże wytęsknione lata młodzieńcze, kiedy lokale w śródmieściu miasta Krakowa jawiły się jako niedostępne przybytki, zamknięte dla takich jak my na szesnaście spustów i klamek.

Cebulski Marian Maryś,

aktor wszystkich możliwych specjalności, i nie tylko.
Będzie to moja prywatne - i nie tylko - podróż do wnętrza czasu, jeżeli naturalnie cos takiego w nas istnieje.
Poznaliśmy się na początku lat siedemdziesiątych. Ja młody człowiek niepotrafiący jeszcze wtedy sklecić zdania w sensownej polszczyźnie. On jeden z najbardziej popularnych aktorów, a przede wszystkim wieczny kibic mojej ukochanej Cracovii.
Ale jak to zwykle w życiu bywa dość szybko zostaliśmy przyjaciółmi, co do dzisiaj poczytuję sobie za zaszczyt. Nawet miałem przyjemność poprosić Mariana ( obok Jerzego Skarżyskiego) na świadka przy pierwszym wstąpieniu na ślubny podest.
Potem przyjaźń potoczyła się już wartko, w czym wybitnie pomógł nam nieodżałowany śp. Klub Aktora Spatif, w którym oboje mieliśmy w zwyczaju prawie, że mieszkać ( Marian między innymi z racji funkcji społecznych, które w tym przybytku sprawował), czyli piękne kobiety bez kart upoważniających do wstępu nakazywał wpuszczać, a co do ich towarzyszy to już zupełnie inna historia.
Przez długie lata mieszkaliśmy obok siebie w sławnym Trójkącie Bermudzkim, Skarżyńscy przy Dzierżyńskiego ( dzisiaj Lea), Wojciech Hass
w pobliżu, obok Marian, Władysław Cybulski i ja przy dzisiejszej Kijowskiej ( dawniej Inwalidów). Taksówkarze wiele na nas nie zarobili.
Bardziej właściciele polewaczek, ponieważ Marian uwielbiał wracać do domu z fantazją, która na szczęście pozostała mu do dzisiaj.
Nie wiem tylko jednego:, kiedy grał, próbował, uczył się tekstów? Przecież całe jego życie podporządkowane było tylko jednemu: aktorstwu, no, może trochę przesadziłem, ale o kobietach w życiu przyjaciół nie wspomina się ani słowem, chociaż Marian całe życie był wierny: żonie, teatrowi, Cracovii oraz...Wiktorowi Sadeckiemu, z którym stworzyli niezapomnianą do dzisiaj przez wszystkich prawdziwych Krakowian postacie rozmarzonych, trochę cwanych, ale jakże bliskich wszystkim, Gzymsików.
I do tego jeszcze Kabaret Jama Michalika, film, teatr, telewizja. Można powiedzieć z dużą dozą prawdy, iż od początku lat pięćdziesiątych Marian nigdy nie zdążył się dostatecznie wyspać. Ale na to zawsze ma czas
ponieważ bez Niego Kraków będzie jak bez Wieży Mariackiej, czy naszej, wspólnie ukochanej Cracovii.

Noclegownia ( wraz z wyszynkiem ) u państwa Krchów, ulica Simiradzkiego.

Stare, solidne przedwojenne budownictwo. Pięć, może więcej, pokoi, każdy, co najmniej o powierzchni lodowiska.
Na ścianach obrazy najwybitniejszych przedstawicieli krakowskiej awangardy, ponieważ protoplasta rodu, stary pan Krcha był cenionym profesorem malarstwa na ASP.
Dzisiaj z lat świetności pozostała ruina, chociaż ostatnio wyremontowana, ale w zamian obrazy znikają ze ścian jak kamfora. Za coś przecież państwo Mila i Krzysztof z przychówkiem muszą żyć.
Przez ich dom w ciągu ostatnich prawie dwudziestu lat przewinęło się więcej wycieczek niż przez Muzeum Narodowe w Sukiennicach.
Większość jej uczestników zmożona intelektualną rozmową, oraz z niebywałym rozmachem nalewaną przez pana domu okowitą dostąpiła zaszczytu nocowania w tym jedynym w swoim rodzaju przybytku sztuki nowoczesnej.
Od czasów pierwszej Solidarności, w której to działania obydwoje państwo Krchowie z domu Krawczyń zaangażowali się bezgranicznie, za co dzisiaj mają kaca odbijającego się czkawką na każde słowo związane z Wałęsą, bardem Solidarności, etc.
W owych czasach zecernia pani Mili drukowała wyłącznie materiały propagandowe, które, ich zdaniem, miały zbudować podwaliny pod Nową Polskę.
I nagle słowo pisane stało się ciałem, ale niestety czasami nawet słowo potrzebuje jeść, pić, ubrać się, dzieci wysłać do szkoły a później na studia, w majestacie nigdy nienadchodzącego spokoju.
Państwo Krchowie o sercu pojemniejszym niż całe Wzgórze Wawelskie wraz z kościołem Na Skałce z Solidarności przerzucili się na życie awangardowe a to, jak wiadomo, wymaga boskiej cierpliwości i wyrzeczeń, więc kolega Pikuś sypiał w zabytkowej szufladzie starej komody, scenograf Tyszkiewicz trzy razy po kilka tygodniu udowadniał wyższość człowieka nieimającego się trunków nad alkoholikiem, Małgorzata Radziszewska rozmieniała swój talencik na jeszcze drobniejszy a Adam Komorowski próbował to wszystko zmieszać z południowoamerykańską dociekliwością.
Gdybym na nieszczęście był człowiekiem władzy przyznałbym państwu Krchą wysoką, dożywotnią rentę za notoryczne podtrzymywanie na ciele, jak i na duchu, kwiatu krakowskiej inteligencji, chwilowo zagubionej w ciągle zmieniającej się rzeczywistości.
Jedyna wada tego jedynego w swoim rodzaju lokalu, to obrzydliwy zwyczaj picia alkoholu z jednego kieliszka.
Z panem Krzysztofem związane są dwie zabawne anegdoty: pierwsza opowiada jak to żona w niedzielny ranek wysłała go z córką do kościoła a pan mąż wrócił do domu koło godziny 22. bardzo zmęczony, a na całkiem rozsądne pytanie:, Co stało się z córką? Odpowiedział z rozbrajającą szczerością Rzeczywiście, kiedy wracałem do domu jakby czegoś mi brakowało. A dziecko po prostu zasnęło przy stoliku w Hawełce, a rozbawiony Krzysztof tak po prostu sobie o nim zapomniał.
Druga jest bardziej abstrakcyjna, mianowicie wyłącznie dzięki uporowi patrolu MO pan Krzysztof wylądował w Izbie Wytrzeźwień, wtedy mieszczącej się przy ulicy Łobzowskiej, na wprost okien od rodzinnego mieszkania.
Leżąc przywiązany do łóżka dokładnie prze otwarte okno łazienki widział kąpiącą się, własną żonę, ale dyżurny lekarz usłyszawszy tę bajkę tylko popukał się w czoło i kazał wzmocnić pasy. Brzmiała przecież jak opowiadanie Bogumiła Hrabala przepisane przez Pilcha.
Wyjątkowo udane małżeństwo, niezdradzające się, gdyż, po co? Zajęci są, jak mało, kto, życiem w pełnym tego słowa znaczeniu.
Jedna z ostatnich krakowskich rodzin końca XIX wieku, chociaż trunki, które popijają wyprodukowano najpóźniej przedwczoraj.

Trzy Rybki - lokal enigmatyczny.

Straszna, dzisiaj mistyfikowana na plus speluna dla dorożkarzy, starych kurew, czy przegranych waluciarzy.
Twierdzi się, że była Mekką albo przystanią dla zagubionych, ale to nie jest prawda. Oczywiście, zdarzało się, iż zabłądził tam Skarżyski, poeci, Wit Jaworki czy profesorowie ASP, ale w całej rozciągłości była meliną dla lumpów.
Już samo wejście do tego niby lokalu przypominało grę w nieznane, ponieważ po lewej stronie, zaraz obok szatni znajdowały się toalety, a smród, jaki się z nich wydobywał potrafił niejednego klienta zmusić do odwrotu.
Naturalnie w Krakowie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych z widocznego braku innych lokali odwiedzaliśmy tę norę, lecz dość niechętnie i pod wyraźnym przymusem napicia się.
Miejsce, w którym mieściła się tak zwana lada chłodnicza, i gdzie czasami można było wyżebrać od zawsze złej bufetowej szybką wódkę, przypominało zdezelowany wagon towarowy, z którego zdjęto drewno a wsadzono wyżej wspomnianą ladę, w której dogorywały śledzie prażone słońcem przebijającym się przez jedyne, wysoko zawieszone okno.
Towarzystwo przebywające w tym swoistym Muzeum Peerelu składało się z samych ochlapusów, plus kilkoro znajomych, którym obojętnie było gdzie popijają. I z kim.
Śmierdziało tam wszystkim, a " dania" podawane wyłącznie jako obowiązkowa zakąska mogły konkurować jedynie z jakością stali wytapianej w Hucie imieniem Lenina.
Królowały w Trzech Rybkach typy w rodzaju radcy Krzysia Drochojewskiego, pana Dawida, Michała Czarneckiego, oraz niezliczona ilość pół kurew, smutnych błaznów czy niedorobionych artystów.
Zdarzali się naturalnie wozacy, którzy bat zostawiali w szatni, malarz Romuald Wilk, świętej pamięci Krzysiu Niemczyk czy Jacek Gulla.
Knajpa ta posiadała jedną, niepowtarzalną zaletę, mieściła się w samym centrum Krakowa, rzut beretem z anteną od Rynku, była jak przystanek pomiędzy uważanym wtedy za wzór elegancji Hotelem Francuskim czy Feniksem, a kompletnym, alkoholowym niebytem.
To tak, jakby ktoś do Luwru sprowadził Kaczarę i kazał mu udawać rzeźbę Rodena.

Empik.

Ponura nora pod Teatrem Starym zamieniona w połowie lat sześćdziesiątych z lochów magazynów teatralnych na salę do czytania gazet ( na górze) i spelunę pełną artystów wszelkich maści ( z małymi wyjątkami), oraz kilkadziesiąt krętych schodów.
Okrągłą sala ze spoconymi stolikami, czerwony, okrągły słup betonu pośrodku z drewnianą ladą dookoła służył za podpórkę na filiżanki. Podawano wyłącznie kawę, herbatę i plotki.
Zupełnie nie wiadomo, dlaczego akurat ten przybytek pomiędzy godzinami 12 a 13.30. stawał się centrum intelektualnym Krakowa. Doprawdy, miasto to zasłużyło na coś bardziej reprezentacyjnego, czego nie doczekało się zresztą do dzisiaj.
Bywali tam wszyscy, plus naturalnie UB pod postacią kilkorga znajomych, idioci o zamiłowaniach dalekich od sztuki, oraz przede wszystkim panienki, które marzyły zająć sobą wieczór. I to nie jedne. Plus silny klan fotoreporterów.
Kruchość, ulotność i niewiarygodność tego absurdalnego miejsca powinna niejednemu socjologowi kultury dać do myślenia o roli przypadku w kształtowaniu ideałów, przynajmniej tych chwilowych.
Pomieszczenie przypominało czar poniemieckiej ziemianki wykutej w skale, w której to nadsłuchiwano wiadomości - tych dobrych, jak i złych - z frontu walki, który wtedy przesuwał się w stronę niesympatycznego dla Polski rozwiązania, aż do zupełnego zatracenia się społeczeństwa w sprawach dla niech nieistotnych, która jednak na lata stały się dominujące. Podobnie było w Empiku.
Na temat tego przybytku napisano dwie powieści, obie niestety zupełnie nieudane. Jerzego Michała Czarneckiego i Anny Skoczylas. Ale sama atmosfera w Empiku była wspaniała, czuło się jakbyś uczestniczył w nieformalnej konspiracji przeciwko wszystkiemu. Niestety zupełnie nie znam towarzystwa, które okupowało Empik pod wieczór. Wtedy niepokoiliśmy już zupełnie inne lokale. W Empiku - a jakże - odbywały się wernisaż, sławne " kiszki " Macieja Jerzmanowskiego, a w gorących dniach marca 68 roku kolega Lubart - Krzysica z nic niewyrażającą miną nagle z teczki wydobył kajdanki i bogu ducha winnego i osłupiałego Waldka Żyszkiewicza przykuł do nogi od stolika, zabrał kluczki i zniknął. Działy się tam różne dziwne rzeczy, rodziły przyjaźnie, które przetrwały do dzisiaj, chociażby z braćmi Janicckimi. Poza tym ludność przychodziła się dowartościować, chociażby na chwilę postać w pobliżu Konrada Swinarskiego, Skarżyskiego czy Kantora.
Empik - swego czasu stajnia mody, intelektu i blichtru końca lat sześćdziesiątych zakończył swoją misję po cichu, tak samo, jak ją rozpoczął.

Krupnicza 22 - Były Związek byłych literatów.

Rzadko, kiedy historia potrafi tak zakpić sobie z - jakby nie było - samej siebie.
Kamienica, kiedyś szanowana i majestatyczna - jak ówczesna literatura - z latami popadać zaczęła w ruinę.
Jak i zresztą sama literatura. Pisarze umierali, rozwodzili się, wyprowadzali. Wdowy, byłe żony, i jeden Bóg wie, kto jeszcze, trwały jednak przy Krupniczek 22 dalej starając się współtworzyć nieistniejącą już atmosferę końca jak czterdziestych, gdzieś do połowy lat sześćdziesiątych.
Nie będę wymieniał, kto przy Krupniczek 22 mieszkał, gdyż, chociaż przez chwilę, mieszkali tam prawie wszyscy, cokolwiek znaczący we współczesnej literaturze polskiej.
Ponura kamienica z licznymi oficynami jakby nie miała wpływu na tworzoną tam sztukę, a tym bardziej na wieczorne spotkania w stołówce przypominającej zakładowe jadłodajnie.
Ponieważ Krupnicza 22 była Zakładem Pracy Pisanej. Aż nagle i niespodziewanie przekształciła się w przechowalnię dla rodzin byłych pisarzy.
Jaka literatura taka kamienica udało mi się kiedyś powiedzieć, i niestety jest to prawda. Z niezachwianej legendy pozostali tylko R.Sadaj i Jan Polewka.
A kiedyś nie było w Krakowie bardziej ekskluzywnego miejsca niż te kilkadziesiąt metrów kwadratowych wyleniałego pomieszczenia, w którym jednak odbywały się niezapomniane bale Sylwestrowe, na które dostanie się graniczyło z nobilitacją na Kogoś.
Przeszła przez Krupnicza 22 cała Warszawa i połowa innych miast, Dzisiaj pozostały tylko wspomnienia, na szczęście aż tyle.

Wit Jaworski

no właśnie, kto? Poeta? Filozof? Myśliciel?
Na pewno wierny kibic piłkarski klubu Koszarowa Żywiec. Ale co dalej? Same znaki zapytania, ponieważ Wit nigdy nie dawał się jednoznacznie zakwalifikować, chociaż przyglądając się z boku można dojść do wniosku, iż życie jego jest proste, przemyślane i...
Strasznie trudno pisać o przyjacielu, szczególnie, kiedy tyle ma się do opowiedzenia, Ale naturalnie nie wszystko może ujrzeć światło dzienne, ponieważ czasami milczenie jest złotem, co w przypadku Wita przekłada się na zupełnie inny rodzaj samotności.
Barwna postać myślącego Krakowa końca lat sześćdziesiątych aż do dzisiaj, wieloletni wykładowca filozofii na AGH, który niczego tak nie pragnął jak żony z dziećmi w asystenckim akademiku cierpliwie czekającej na niego w rodzinnym Żywcu ( rodzina połączyła się dopiero około 1980 roku, co w przypadku Wita było jedną z pierwszych w Polsce emigracji wewnątrz tego samego kraju, a co odzywa się do dzisiaj zapewne bolesną czkawką).
Współzałożyciel grupy poetyckiej Teraz ( Komorowski, Stabro, Kronhold, Piątkowski, Kornhauser, Zagajewski. Żaden poza Adamem nie urodził się w Krakowie, ale każdy z nich uważa się zapewne za rodowitego krakowianina), redaktor sławnego niegdyś tygodnika Student, zaangażowany aż do granic wytrzymałości w pewną, trochę już dzisiaj zapomnianą ideologię przez lata trującą społeczeństwo swoim obiektywizmem i wyrozumiałością.
Miłośnik Dalekiego Wschodu, podróżnik, do tego w młodości wyłącznie na motocyklu. Sławne są jego dwie eskapady, w tym jedna do Iranu opisana wierszem w tomiku Czerwony motocykl, ponieważ w tamtych czasach jednym ze sposobów na życie była ucieczka od siermiężnej rzeczywistości we wszystko, co tylko przynosiło chwilową ulgę.
Do tego kolekcjoner i wybitny znawca sztuki ludowej, doktor nauk filozoficznych, autor kilkunastu tomików wierszy, im starszy tym piszący je krótsze, aż po haiku, oraz wielki miłośnik życia biesiadnego, biesiadnego latami ograniczonego do ekskluzywnej cukierenki Zwis.
Przez lata kierował miesięcznikiem Pismo Literacko - Artystyczne, co niektórzy koledzy o mentalności Konika Przewalskiego mieli mu za złe, ponieważ ich zdaniem w latach osiemdziesiątych nie wypadało kolaborować z reżymem, tylko występować w kościołach i kontestować ile ma się woli, sił i ducha.
Nota bene sam generał Jaruzelski, kiedy składał, Witowi propozycję zostania naczelnym Pisma dowiedziawszy się, iż tow. Wit wydał tomik wierszy w podziemiu poprosił by natychmiast ten tomiku mu przesłać. Przeczytał, zrozumiał.
Na szczęście Wit w przeciwieństwie do kolegów błąkających się po kościołach wybrał inną opcję, przez co pozostał sobą, jeżeli cokolwiek to jeszcze dzisiaj znaczy.
Najbardziej lubi spokój, flanelowe koszule, zmrożony, czysty alkohol w podrzędnych lokalach, oraz myśl wypełniającą przestrzeń pomiędzy tym, co chcemy, chcemy tym, co napiszemy.
Jedyna znana mi osoba, która miała czterokrotny zakaz wstępu do Piwnicy pod Baranami. I jak znam życie i bar inteligencja jego nic na tym nie straciła.
Typ samotnika do granic, spokojny, pewny swojej wiedzy oraz przekonania, iż wszystko, czego w życiu dokonał to pestka w porównaniu, z co jeszcze przed nim.
Jeden z niewielu ludzi, których poznałem prawie czterdzieści lat temu, a którzy nie zmienili ( trochę poza wyglądem fizycznym) swoich młodzieńczych przekonań, pasji, przyzwyczajeń.
W południe podejmował jarskim daniem w redakcji Ginsberga, a w chwilę później w Trzech Rybkach dyskutował o powodach pisania wierszy przez nieudolnych poetów.
Uwielbia wspominać sędziego piłkarskiego Hańderka, gdy ten tłumaczył zawodnikom Koszarowy, jak mają symulować faul na polu karnym, by sprzedany mecz mógł przybrać oczekiwany wynik.
Jak i nocne próby powrotu do domu, kiedy kara pieniężna w wysokości 700 złotych wymyślona przez wspaniałomyślną małżonkę za nocną nieobecność pod małżeńskim dachem akurat przekraczała jego zdolności płatnicze.
Niesamowite, zupełnie surrealistyczne poczucie humoru, także życiowe dzięki któremu zawsze znajduje drogę do prawdy, nawet, jakby miała być ciernista.

Pan Pikuś

plastyk, autor jednego, jedynego obrazu.
Anioł Bytu Niezależnego. Jedna z postaci, bez których Kraków na pewno byłby o wiele uboższy.

Redaktor Czubała

dzisiaj szanowany emeryt.
Były redaktor naczelny Gazety Krakowskiej, wsławił się między innymi trzymaniem w służbowym biurku przedmiotu niebezpiecznego, dzisiaj, na którego posiadanie należy mieć pozwolenie, pozytywne badania psychiatryczne, spokojne nerwy
i prawie bondowskie opanowanie.
Chodząca encyklopedia stosunków w Krakówku i okolicach ulicy Solskiego lat uznawanych dzisiaj za stracone, chociaż ( encyklopedia) o wiele ciekawsza i bliższa rzeczywistości niż ckliwe pesudowynurzenia redaktora Mazana i jego alterg ego, czyli człowieka, który unicestwił Przekrój ( niech imię jego pozostanie w niepamięci).
Smutno i bez wyrazu prezentuje się dzisiaj były król życia na tle pustawego, porzuconego przez bywalców Klubu pod Gruszką, gdzie oszałamiająca emerytura pozwala mu zjeść obiad i wypić piwo raz na trzy miesiące, ale jak mawia polskie przysłowie:, czym się wojuje...
Na pewno szalenie trudno jest dzisiaj wieść taki sam tryb życia jak w latach prosperity ludziom pokroju redaktora Czubały.
Nie ta rzeczywistość, nie to samo poczucie humoru. Ale przecież istnieje podobno coś takiego jak wybaczanie, więc pewnie należy wybaczyć najpierw sobie nieskazitelności " pomyłki ", która doprowadziła do sytuacji, w której człowiek czasami czuje się obco we własnym kraju. To już jednak paradoksy historii, mającej jednak z redaktorem Czubatą wiele wspólnego.
Pozostaje dręczące przekonanie, iż jednak jeszcze może być gorzej, więc bezzwłocznie należy pójść Pod Gruszkę i powspominać, chociaż na dłuższą metę to także okazuje się nie być lekarstwem na dzisiaj.

Wacław Krupiński

udający kierownika działu kulturalnego Dziennika Polskiego.
Szczególnie ciężko przychodzi mi napisanie tych kilku słów, ponieważ jak większość krakusów na Dzienniku Polskim się wychowałem.
Nie przemawia także przeze mnie żaden żal czy zawiść, ponieważ poza kilkoma latami okazjonalnej współpracy, nic mnie z tą redakcją kojarzyło, a teraz - chwała Najwyższemu - nic mnie nie łączy.
Idzie mi tylko i wyłącznie o tak zwane dobro kultury Krakowa prezentowanej na łamach DZ.P. pod kierownictwem pana Krupińskiego jako zupełne zadupie kulturalne, i do tego pod każdym względem.
Jedyne, co pana K. jako redaktora jakby nie było działu kulturalnego interesuje, to wyłącznie coroczny Festiwal Piosenki Studenckiej. Reszta kultury Miasta Krakowa, naturalnie poza teatrem Pawła Głowackiego, jawi się panu Krupińskiemu jako poniżej możliwości sympatycznego mia
steczka Pcim pchli jarmark, reprezentowany przez nikomu ( może poza
panem K.?) nieznanych kilka piosenkarek, czasami jakiś niby to wywiad
z..no właśnie, z kim?...czy zapowiedź niedzielnej mszy organowej.
Mniej więcej trzydzieści lat temu łamy działy kulturalnego Dz.P. zapełniali między innymi: Sławomir Mrożek, profesor Henryk Markiewicz, Tadeusz Kwiatkowski, Maciej Słomczyński, Leszek Herdegen by wymienić tylko niektórych. Dział kulturalny Dz.P. był jakby tylko dodatkiem do całej reszty gazety. A dzisiaj? Rozumiem, najważniejsza ( dla naczalstwa Dziennika rzecz jasna) jest kasa, ale na Boga nie róbcie ze sztandarowej kiedyś gazety i jej działu kulturalnego prawicowo - nacjonalistycznego bełkotu już prawie dla nikogo z jeszcze czytających nie do zrozumienia.
Poza tym rzecz w tym wszystkim najsmutniejsza, Główną ozdobą piątkowego wydania jest Dzienniczek Andrzeja Sikorowskiego, mojego przyjaciela ze szkoły podstawowej numer 7. Kocham i cenię Andrzeja za jego wspaniałe piosenki, teksty dla innych wykonawców, wrażliwość i wyjątkową dobroć jako człowieka, ale to, co cotydzień wypisuje na łamach Dziennika woła o pomstę do nieba, ponieważ " to coś" to najwyżej wypracowania dla grzecznych panienek wychowanych na serialu Niewolnica Isaura. A niestety za drukowanie tych bzdur odpowiada pan W.K. podobno redaktor działu kulturalnego, widocznie cotygodniowe wynurzenia Andrzeja, w którym hotelu spał, co jadł na śniadanie lub jak udał mu się koncert w Kłaju jest poziomem intelektualnym jeszcze przyswajanym przez pana Wacława K.
Poza dodatkiem literackim do Życia Warszawy właśnie dział kulturalny Dziennika Polskiego był czymś, co zazdrościła Krakowowi całą myśląca Polska. A dzisiaj? Dno poniżej mułu, spod którego zapewne niedługo znowu rozlegnie się pukanie. Pewnie kierownik działu kulturalnego będzie błagał o pozwolenia na trzyzdaniowy wywiad z jakąś zupełnie nieznaną gwiazdką piosenki pseudostudenckiej.
Ogarnia mnie wstyd biorąc codziennie do ręki Dziennik Polski. Poza
Pawłem Głowackim, nieocenionym Władysławem Cybulskim, oraz przede wszystkim poza nekrologami nie ma, co czytać. A już w szeroko rozumianej kulturze tym bardziej. Jednak redaktor Wacław Krupiński przechadza się po Krakowie w glorii zasłużonej chwały. I słusznie. Zadołować coś tak wydawało się niezatapialnego jak kultura w Krakowie wymaga szczególnych umiejętności i predyspozycji. Widać nadal Polak potrafi, tylko, dlaczego akurat w ukochanym Dzienniku Polskim?
Wacław Krupiński, krakowski Potwór Najbardziej ze wszystkich przerażający, ponieważ posiadał wielką szansę opisania kultury stolicy Europy. Ale widać wolał Festiwal Piosenki Studenckiej i nikomu poza nim nieznanych chałturszczyków.

Adam Kawa,

poeta ostentacyjny, ostatni w Krakowie przedstawiciel gatunku potrafiącego napisać całkiem przyzwoity sonet.
Urodzony, aż się wierzyć nie chce, prawie 63 lata temu całe życie przestepował rozdarty pomiędzy poezję, kobitki i popitki.
Pod koniec lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku niekwestionowany król młodych poetów, chociaż Nowa Fala zmiotła go w stronę niedostępną dla zwykłego śmiertelnika, czyli jak połączyć uczucie do kobiety z liryką.
Autor sławnych Sonetów do Gieni, w których zaprzeczył brak w Krakowie ludzi zdolnych do napisanie czegoś sensownego o miłości. Do tego prawie, że z sensem.
Pewnie ostatni, żyjący poeta dziewiętnastego wieku. Bardzo przystojny, chociaż czas próbował zakpić sobie z niego, jakby w ten sposób mszcząc się na Adamie za próby kwestionowania jego istnienia w swoich utworach.
Pies na kobiety, do tego Baskerwilów, ponieważ po romansie z Adamem każda z kobiet dostawała tak zwanego mężczyznowstrętu i to na wiele lat.
Dalej niezwykle płodny, chociaż ostatnio jakby mniej mógł wypić, ale za to więcej napisać. Kiedyś bywało odwrotnie. Jedyny znany mi pisarz, który nie potrzebuje komputera, ponieważ doskonale pamięta wszystkie swoje utwory. Fraszkopisarz na zawołanie, czyli omnibus we wszystkim, co związane jest z liryką.
Rzadko pokazuje się w mieście, ponieważ w dalszym ciągu tłum kobiet odgradza go piersiami od rzeczywistości. A szkoda. Jak nikt inny potrafi z niej zakpić. Posiada tylko jedną, jedyną wadę: gaduła do dziesiątej potęgi. Od 1967 roku nikogo przy stoliku nie dopuścił do głosu. Autor sławnego powiedzenia, kiedy pisarz Ryszard Kłyś był u szczytu swojego krótkiego, literackiego powiedzenia, lekko podprawiony liryką butelczyną poeta Kawa machnął mu przed nosem ręką i trawestując tytuł wydawniczego przeboju Krysia wyseplenił: Anioły płakać będą.
Żyje dniem teraźniejszym, rzadko wspomina przeszłość, ponieważ jak uważa jest największym z żyjących poetów. I pewnie ma rację.

Mistrz Jerzy Serafin ( Jerzynek)

- kiedy słowo stało się ciałem.
Mieszka, naturalnie poza domem, jakby w trzech miejscach naraz: Książkach, Dymie i Tatrach.
Najspokojniejszy - przynajmniej z wyglądu - człowiek świata, przekonany, iż całe dobro ludzkości powinno skupić się na starych książkach a wtedy żadne niegodziwości nie osiągnęłyby światła dziennego.
Zawsze uśmiechnięty i pełen przychylności dla ludzkości, reaguje szczerym zdumieniem na prawie każde, najprostsze nawet stwierdzenie czy nawet banalny fakt.
Kiedy patrzy się na niego z boku Mistrz wygląda jakby akurat w tym właśnie miejscu zjawił się przypadkowo, nie z własnej woli, a przede wszystkim nie wiadomo, po co, przecież jego przeznaczeniem jest wędrować samotnie nieprzetartymi jeszcze szlakami w tak ukochanych Tatrach, jak i po nigdy wcześniej nie otwartych stronach książek.
Bardzo lubią go kobiety, szczególnie za wrażliwość i otwartość na wysłuchiwanie ich cierpień.
Postać jakby nie z tego świata, pełna wiary w dobro. Pytanie tylko, czy dzisiaj wszystko to nie brzmi trochę zbyt baśniowo? A może właśnie taki nasz Mistrz Jerzynek jest?

Krzysztof " Kris " Credo, polskie country.

Kraków czasami bywa miastem wymarłym, szczególnie w niedzielne przedpołudnia, gdy tylko ścisk w kościołach może zaświadczyć o istnieniu życia na tej wyjątkowej planecie.
W takich chwilach szuka człowiek wsparcia. I to w różnych formach. Jedną z nich jest muzyka, a jak to już krok do country. Jak pięknie o nim piszą: Jest z urodzenia, zamiłowania i charakteru pierwszym polskim cowboyem znad Balatonu oddanym muzyce country bez reszty. Z zawodu artysta plastyk, grafik, malarz, projektant z dyplomem krakowskiej ASP. Również autor tekstów 70 piosenek country, manager zespołów: Konwój, Dystans, Walter i Coach. Producent nagrań.
I tak dalej, i tak dalej. Nie wynika jednak z tego tekstu, kim naprawdę jest Krzysztof. To po prostu postać stu procentach krakowska, z wyraźnym wskazaniem na jej wieloznaczność, tajemniczość, mrok.
Pojawia się przeważnie nagle i niespodziewanie, zawsze gdzieś się spieszy, jakby zawieszony w czasie.

Stanisław Stabro, poeta głębokiej metafory.

Gdyby nie istniał należałoby go natychmiast wymyślić, ponieważ Świat bez pana S. Byłby o wiele uboższy.
Urodzony w Makowie Podhalańskim już w niespełna trzy godziny później stał się nietypowym Potworem krakowskim.
Długo byłoby wyliczać, kim Staszek jest. Darujmy sobie tytuły profesorskie czy naukowe, ponieważ na szczęście w Krakowie to jeszcze normalność.
Współzałożyciel sławnej grupy poetyckiej Teraz, która pod koniec lat 60-tych zrewolucjonizowała skostniałą do szpiku poezję polską.
Krytyk literacki, autor niezliczonych prac o prawie wszystkich poetach, nie tylko polskich, a przede wszystkim niekwestionowana gwiazda poezji.
Wad nie posiada żadnych, no, może poza jedną. Uwielbia być duszą towarzystwa, co zresztą przychodzi mu bez większego trudu, ponieważ jest uroczym gawędziarzem i biesiadnikiem, ale pod żadnym pozorem nie wolno Staszkowi przerywać wywodu, zawsze na szalenie interesujący temat, tylko, kiedy zaczyna opowiadać o szóstej trzydzieści pod wieczór wpół do czwartej nad ranem jeszcze nie dochodzi do połowy swojej opowieści.
Towarzysko używa się rzadko, gdyż mierzi go poziom literackich dyskusji, jak i poziom intelektualny " artystów " naturalnie bez pozwolenia dosiadających się do stolika.
Jeden z ostatnich, którzy potrafią tak panią poezję wodzić.

Pani Pieszczoch.

O dziwo to nie pseudonim, ale panieńskie nazwisko jednej z najbardziej intrygujących kobiet w Krakowie ( samej pochodzącej z miejscowości o jakże wdzięcznej nazwie Chełmek), która potrafiła zatrzymać czas.
Nie udało się tego dokonać panu Kopernikowi, kilku wybitnym fizykom i astronomom, a tutaj znana dekoratorka jakby jednym pociągnięciem cyrografu potrafiła dokonać rzeczy wydawałoby się, że niemożliwej.
Nawet sławne Czarne Dziury podobno istniejące w Kosmosie nie potrafią zrozumieć, w jaki sposób osoba nawet nie mianowana do żadnej z
nagród Nobla ( nawet Pokojowej) potrafiła wygrać z czasem, czyli jakby z Naturą.
Co prawda zwycięstwo to jest pyrrusowe, jednak sama chęć zmierzenia się z Nieosiągalnym zasługuje na szacunek.
Nie wiadomo tylko, czy jej uroczy małżonek, lekarz reumatolog, zdaje sobie z tego wszystkiego sprawę.
Rzecz sama w sobie o tyle intrygująca, gdyż jakby nie było lekarz powinien wiedzieć - przynajmniej teoretycznie - że nie da się wygrać nawet z czymś tak banalnym jak kobieta, a co dopiero z czasem?
Czym jednak byłoby życie odarte z tajemnicy? Jeszcze jedną idiotyczną, niesprawdzoną plotką, opowiadaną codziennie koło godziny trzynastej w kawiarni o jakże intrygującej nazwie Dym.

Jan Guntner, aktor.

Pewnie, niestety jeden z ostatnich, którzy tak skutecznie, pięknie i bezterminowo potrafią prowadzić walca lewicowości.
Żeromski ( Kielce), Rozmaitości, Ludowy, Stary. To nie tylko nazwy teatrów, w których Jan Guntner grał przez prawie całe swoje zawodowe życie, to także słowa - klucze, naturalnie poza wyrazem Stary zupełnie niepasującym do niego, znakomicie określający charakter, jak i pasje pana Jana.
Żeromski to nie tylko szklane domy, ale także wiara, że coś dla społeczeństwa należy zrobić ( wiadomo, co wybrał), Rozmaitości ( czegoż też JG w swoim życiu nie robił? Grał, nauczał, dyrektorował, teraz tłumaczy ( na przykład z hebrajskiego, niemieckiego), bawi się w kronikarza czasów nie tak znowu minionych, próbuje z komputera uczynić przedmiot jeszcze bardziej przyjazny człowiekowi) człowiekowi Ludowy? No cóż, człowiek tak wielkiej skromności, spokoju a zarazem przekonany, co do słuszności wybranej drogi, ma wiele w sobie z szeroko pojętej, i w dobrym tego słowa znaczeniu, ludowości właśnie.
Życiowe szczęście uchroniło JG od występowania w teatrach nazywających się: Powszechny, Groteska, Komedia, Na woli, Nowy, Ósmego Dnia itp,.ponieważ kiedy człowiek ma szczęście nawet nazwa zakładu pracy ( niestety niechronionej) wiele mówi o jego przeznaczeniu.

Witold Górka, fotograf z przyzwyczajeniami.

Godzina 14.00. - Dym, przeważnie koniak, piękne kobiety, w tle Sztuka, naturalnie ta przez duże S.
Legenda nie tylko krakowskiej fotografii, zrobił dla niej pewnie więcej niż Szurkowski dla kolarstwa. Niby dyscypliny podobne, ale wrażliwość jakby inna.
Kontynuator starej, krakowskiej szkoły, która każe BYWAĆ. Codziennie. Zależnie od charakteru i wychowania w: południe - Dymie, Zwisie, Rio, a wieczorem - Na Kazimierzu, Psie czy tysiącu innych przybytków. Nawet w sobotę, niedzielę i święta.
Jako artysta zapewne zaskoczy nas jeszcze niejeden raz. I na to właśnie z niecierpliwością czekamy.
A co do pięknych kobiet? Nie bądź egoistą i zostaw przynajmniej kilka dla nas!

Mieczysław Święcicki, legenda niejedno ma imię.

Pisanie o Księciu Nastroju zupełnie mija się z celem, ponieważ o kuzynie księcia Wertyńskiego, opoce Piwnicy pod Baranami, czy przede wszystkim jedynym w swoim rodzaju wykonawcy tysięcy pieśni i piosenek znanych przez wszystkich, nawet tych niepotrafiących czytać, wie każde dziecko.
Jednak na tych stronach nie wypada nie wspomnieć o jednym z coraz bardziej potężnych Potworów Miasta Królewskiego.
Gdyby Natura nie skazała go na śpiewanie pewnie zostałby nie mniej sławnym kucharzem, ponieważ to jego druga namiętność, co zresztą
nietrudno zauważyć.
Cokolwiek napiszę o Mieciu minę się z prawdą, ponieważ ktoś taki jak on zmienia się, co piętnaście minut, co przystoi tylko ludziom wielkim.
Niestety gnębią go dwa życiowe niefarty, jeden to kobiety, ale kto z nas ma do nich szczęście? A drudzy to złodzieje. Co jakiś czas okradają go z pereł sztuki zwanej unikatową, a Mistrz jak Feniks z popiołów na nowo obwiesza ściany mieszkania arcydziełami.
Dokładnie 12 czerwca 2004 roku na moim pierwszym, i zarazem ostatnim ślubie, pełnił obowiązki Wielkiego Mistrza Ceremonii.
A za piosenkę...i kładłem ją wśród łanów wśród jęczmienia ma pewne miejsce w Chórze Anielskim, pewnie w większości składającym się z artystów Piwnicy.

Ryszard Łukowski, aktor.

Niebywała ironia i pojęcie absurdalności sytuacyjnej pewnie w karierze aktorskiej szalenie przeszkadza, ponieważ nie kojarzy się z czymś czystym, wzniosłym czy chociażby normalnym.
W powszechnym odczuciu aktor to ktoś szalenie smutny i poważny do tego chodzący do pracy wieczorem, kiedy " porządni " obywatele zasiadają przed telewizorem by oglądać programy dla dzieci na dobranoc.
Na szczęście w przypadku Ryszarda Łukowskiego powyższe uwagi nie są na miejscu, ponieważ on gra zawsze, i przynajmniej nie udaje, że przedstawia.
Jego domem, jak i miejscem pracy, jest cały Kraków, ze szczególnym uwzględnieniem okolic akwarium zwanego Dymem, a nie macierzysty Stary Teatr, w którym Ryszard spędził swoje całe dorosłe życie zawodowe.
W Krakowie wszystkim doskonale wiadomo, z czego jako aktor jest znany, ma jednak w swoim bogatym życiu zagranicznym pewien fakt prawie zupełnie nikomu nieopowiadany, kiedy to na festiwalu pod Nowym Jorkiem nauczył amerykańskiego barmana jak się pije whisky. Mianowicie zdumionemu Murzynowi kazał podać największą szklankę dostępną w promieniu dwudziestu mil, wrzucić do niej kilka kostek lodu a
następnie spokojnie lać alkohol dopóki pan Ryszard nie wypowie magicznego słowa: stop!
Zdumiony i zaskoczony do granic wytrzymałości głupotą Europejczyków pan barman na słowo stop czekał kilka kilkanaście sekund, i co ciekawsze ten drink nad osten kosztował tyle samo, co " normalne " 25 gramów, typowe dla amerykańskiego baru.
Dzisiaj niestety Ryszard z whisky przerzucił się na Metaxę, świństwo nie do wypicia nawet dla Greków, czym po raz kolejny udowadnia wyższość krakowskiej szkoły teatralnej nad każdą inną. W nich podobno się popija a u nas uczy, czego dowody codziennie możemy skonfrontować na scenach teatrów bądź w zanikającym Teatrze Telewizji. Poza tym porusza się wyłącznie na rowerze, co zadaje kłam zamożności zawodu aktora.
Każdy z nich bywa bogaty, ale ostatnio jakby wyłącznie we wspomnieniach.
Do historii miasteczka Rabka przeszedł jako ten, który nauczył kelnerkę jedynej w tym czasie peeselowskiej kawiarni jak należy popijać rum z lodem.
Podobno za ten czyn został honorowym obywatelem tego miasta, ale od tego czasu wybiera na wakacje bardziej uduchowione miejscowości.

Tomasz Gołębiowski, tancerz, choreograf, oraz wszystko inne.

Podobno życie składa się z samych niespodzianek. W przypadku Tomasza wydaje mi się, że tych
" niespodzianek " w jego życiu było jednak o kilka za dużo.
Znudzony sukcesami od lat odnoszonymi na wszystkich najważniejszych scenach w kraju, najpierw jako tancerz a później choreograf postanowił zamienić niezbyt świeży klimat spatifowskiej plaży na Sycylię, gdzie przez kilkanaście lat szefował sławnej Akademii Tańca.
W tym czasie w Krakowie niespokojne duchy, których zawsze pełno, kiedy właściciel domu oddali się z niego na zbyt niebezpieczną odległość robiły wszystko, by pan Tomek po poworcie zamiast spokoju przywitał się z kłopotami.
Nagle, więc, zamiast tak oczekiwanego spokoju i rodzinnego szczęścia musiał Tomasz wszystko zaczynać od nowa.
Poradził sobie znakomicie, znany Teatr Tańca mieszczący się nad krakowskimi Delikatesami, najpierw prowadzony wspólnie z żoną Jerzego Radziwiłowicza, a od lat z nową partnerką życiową, szybko stał się oazą dla zdolnej młodzieży, pragnącej wchłonąć w siebie chociażby cząstkę czegoś tak ulotnego jak taniec.

Wiesław Bobek junior.

Ostatni ( po pisarzu Ryszardzie Kłysiu) mężczyzna spacerujący po Krakowie z psem marki wilk. Wygląda na podobnie jak Kłyś wielkiego samotnika.

Zawsze pojawia się niespodziewanie i jakby z nikąd, kiedy rozbawienie przy stoliku osiąga apogeum ostrożnie siada na kancie krzesła i ściszonym głosem pyta: masz papierosa?

Od wczesnych lat siedemdziesiątych, naturalnie ubiegłego wieku, jedna z bardziej newralgicznych postaci krakowskiego światka artystycznego, czołowy udziałowiec nieistniejącego Banku Pieniędzy Które Przepuściliśmy Wiadomo Na Co.

Od lat ukrywa się w wynajmowanych piwnicach i garażach ratując tam stare meble nie tylko przed nicością, ale i wydobywając z nich ukryte piękno, później tak dobrze sprzedające się nowym mieszczanom nie tylko krakowskim, dla których przeszłość to wyłącznie coś, co można nabyć za banknoty NBP.

Nie wiem, jak jego ukochany wilczur reaguje na te częste wyprawy za swoim panem do Dymu, Zwisu czy innych przybytków sztuki nowoczesnej, ale widać siła przyzwyczajenia bywa silniejsza niż świeże powietrze czy zdrowy rozsądek.

Jeżeli pies może wytrzymać sześć godzin, ale i więcej, wciśnięty pomiędzy awangardę a umowną nudę i nicość, to tym bardziej jego pan.

Ostatnio jakby rzadziej pojawiał się w centrum życia plotkarskiego, pewnie w końcu życie rodzinne zaczęło brać górę nad płynnością dnia codziennego.

Adam Zieliński, pisarz bez granic.

Postać filmowa, życiorys także. Wyjeżdża ( ucieka) z Krakowa pod koniec lat pięćdziesiątych by we Wiedniu zrobić finansową karierę, godną, co najmniej bohaterów sławnej powieści Ziemia obiecana, chociaż panu Adamowi żadna fabryka się nie spaliła. Wprost przeciwnie. Na handlu, przede wszystkim z Chinami, dorabia się majątku i nagle postanawia zostać...pisarzem.

Rzecz sama w sobie banalna, ponieważ jedną książkę potrafi napisać każdy potrafiący jako tako składać zdania, ale w przypadku pana Zielińskiego genialność jego pomysłu polegać miała na WMÓWIENIU czytelnikom w Polsce, iż oto właśnie narodził się kolejny wieszcz.

Kiedy dysponuje się majtkiem z niedającą się do końca wyliczyć liczbą zer po przecinku " kupienie " przychylności krytyków jest banalne jak przysłowiowy Nobel.

Leszek Żuliński, Sylwester Marynowicz czy godny ubolewania Jan Pieszczachowicz daliby się pokrajać za udowodnienie geniuszu pisarstwa pana Zielińskiego.

Mam zupełnie odmienne zdanie, pisarstwo pana Adama nie odbiega od poziomu najnormalniejszego, przeciętniactwa, które zalega półki, poniżej których wyrobiony czytelnik nie powinie się schylać.

Ale cóż, pieniądz robi swoje, szczególnie u " krytyków ", dla których brzęk mamony ma o wiele większe poważanie niż literacka prawda.

Z drugiej jednak strony, by oddać świadectwo prawdzie, pan Zieliński zabłysnął jako sponsor niejednej imprezy, szczególnie przyczyniając się do popularyzacji polskiej kultury w Austrii.

Dzięki jego hojności żyje, i to całkiem przyzwoicie, spora gromadka dobrze wyselekcjonowanych entuzjastów " twórczości " pana Adama. Trudno wyobrazić sobie propagowanie szeroko pojętej kultury galicyjskiej bez wsparcia pana Zielińskiego, natomiast znacznie prościej wyobrazić sobie " literaturę " polską bez Adama Zielińskiego. Pisarz Adam Zieliński istnieje jedynie we własnej imaginacji, plus w kilku opłacanych przez niego mediach. Poza tym to wspaniały człowiek, dowcipny, przystojny, pewny swego dżentelmen w każdym calu. Naturalnie, tylko poza literaturą.

Tadeusz Huk, aktor wspaniały.

Jeżeli istnieje coś takiego jak Prawda Ostateczna na pewno nazywa się Tadeusz Huk.

Jak, i dlaczego, uważany jest obok Treli, Zapasiewicza i Globisza największym aktorem w Polsce wie każdy, kto chociaż raz był w teatrze, czy kinie.

Prawda bywa jednak o wiele bardziej skomplikowana. W przypadku Tadeusza wydaje mi się, iż tkwi w nim jakaś tajemnica, o istnieniu, której może nawet sam do końca nie wie.

I pewnie szalenie ciężko jest mu z tym żyć, przyglądając się Tadeuszowi z "boku " wszystko wydaje się być - używając żargonu dziennikarzy z telewizji - pod kontrolą.

Same sukcesy. Maski, dosłownie i w przenośni, udane życie rodzinne, co w dzisiejszych, zwariowanych czasach bywa problemem szczególnie trudnym tworzą otoczkę człowieka spokojnego i spełnionego, którym zapewne jest. I tylko to coś nieokreślonego, co sprawia, że Tadeusz Huk dalej pozostaje dla mnie nie do końca dającym się zaszufladkować. Kim? Tego niestety nie wiem.

Antoni Leon Dawidowicz, człowiek, który ruszył groby.

Dusza człowiek, wybitny matematyk, ale zarazem głęboki patriota, gorący wielbiciel płci pięknej, który każdy toast rozpoczyna od słów wiwat celibat.

Jak radny miasta Krakowa lat dziewięćdziesiątych doprowadził do przeniesienia Grobu Nieznanych Żołnierzy Radzieckich spod Barbakanu na należne im miejsce.

Także dzięki zaangażowaniu Antoniego przywrócono pierwotne nazwy niektórych ulic krakowskich, w latach dość mrocznych pozamieniane na Dzierżyńskich, Manifestu Lipcowego, Pierwszego Maja.

Uwielbia " herbaciunię ", poza tym jest zapalonym miłośnikiem Tatr i z powodzeniem prezesuje Krakowskiemu Towarzystwu Tatrzańskiemu.

Wyszukana elegancja, naturalnie szyta na miarę u najlepszych krawców, ale przeważnie dzięki matematycznemu roztargnieniu dość często poplamiona.

Miłośnik muszek oraz dość krótkich spodni. Życie rodzinne starannie ułożone, ale na razie z naukami ścisłymi.

Jest Potworem Krakowskim z najwyższej półki, wnuk Leona Chwistka, uwielbiany przez studentów, kopalnia Widzy historycznej o Polsce i Krakowie, biesiadnik intelektualnie zabawiający towarzystwo aż po ostatnią kroplę okowity.

Gdyby Kraków zbudowany był na postaciach rodzaju Antoniego Leona na pewno należelibyśmy do światowej czołówki pod każdym względem.

Jerzy Maria Birczyński, tyran do dziesiątej potęgi.

Jedną z pierwszych w końcu lat sześćdziesiątych osób poznanych przeze mnie, a już wtedy posiadających pewną " artystyczną " charyzmę był Jerzy Maria, w którego to mieszkaniu pewien pan z dzisiejszego zespołu Mannam dokonał na naszych zdumionych oczach udanego eksperymentu najpierw uśpienia, a później perfekcyjnego " manipulowania " pewnym kobiecym medium, zresztą do dzisiaj kompletnie dla mnie niezrozumiałymi umiejętnościami, jakby poza naturalnymi.

Od lat jest o Jerzym Birczyńskim głośno, ponieważ wmówił sobie, iż zamiast pozwolić studentom AGH uczyć się spokojnie, jak z niczego wskoczyć na poziom życia na przykład profesorów Filipiaka czy Jankowskiego uparł się " nauczyć " biedne dzieci tańczyć, a następnie podbić z nimi, jak już nie świat, to przynajmniej artystyczną Polskę, co zresztą wspaniale mu się udaje, chociaż ostatnio coraz częściej pod nogi tańczącej młodzieży włodarze AGH rzucają nie tylko przysłowiowe belki, ale i o wiele cięższe kłody.

Jerzy Maria znosi to wszystko z pozornie stoickim spokojem, chociaż pewnie tylko on jeden wie, co znaczy rozrzucać perły pomiędzy wieprze. I nic z tego - poza artystyczną satysfakcją - nie mieć. Oprócz naturalnie chorób związanych ze stresem spierania się z idiotami o pryncypia. Ale taki już niestety bywa los prekursorów, nawet tych " tańczących z wilkami z AGH ".

Adam Ziemianin, poeta ostatniej szansy.

Około roku 1985, kiedy to miałem przyjemność zamieszkać w sławnej kiedyś kamienicy Byłych Pisarzy mieszczącej się przy ulicy Krupniczek 22, któregoś wieczoru jakoś udało mi się opuścić dogorywający przybytek pod nazwą Spatif mniej więcej w tym samym czasie, co sławny przyjaciel i sąsiad Adam Ziemianin,

W tym akurat przypadku ironia losu nazywała się Biuro Wystaw Artystycznych mieszczące się przy Plantach, na nieszczęście Adama w połowie drogi pomiędzy Spatifem a Krupnicza.

Idąc zygzakiem kilka kroków za Adamem nagle z przerażeniem stwierdziłem, iż oto Adam w najlepsze dobija się do zakratowanych drzwi BWA, a na moją prośbę, że odprowadzę go do domu, w którym przecież razem mieszkaliśmy usłyszałem: Proszę się nie denerwować, jak widzę pan także mieszka w tym samym, co ja hotel, więc zaraz portier otworzy nam drzwi, a przed snem zapraszam pana do hotelowego baru na jednego głębszego, który podobno zawsze skutecznie pomaga na senne majaki.

Anegdota prawdziwa w pełni oddająca fantazję Adama, niestety coraz rzadziej powielana, zresztą z przyczyn pozamerytorycznych.

Muszynianin z urodzenia, na przełomie lat 60-tych i 70-tych, kiedy to pewnie przez roztargnienie spędzałem w tej miejscowości wakacje letnie pan Adam zaprosił mnie do najlepszego, i pewnie wtedy jedynego lokalu nocnego z tańcami znajdującego się na środku Rynku, a ponieważ kobieta, która akurat wtedy czuwała nad moją moralnością pozwoliła mi spotkać się z Adamem, ale tylko w ogrodzie domu, w którym mieszkałem, przy czym aby zabezpieczyć się przez naszą nieokiełzaną fantazją, mogłem wyjść ubrany wyłącznie w piżamę w delikatne prążki i tenisówki.

Ale, od czego poetycka dusza Adama? Wmówił pilnującemu wejścia do knajpy wykidajle, iż jego przyjaciel ubrany jest w najnowszy przebój sezonu krawieckiego, czyli w letni garnitur w prążki zaledwie kilka dni temu nabyty we Włoszech.

Poza tym cóż? Pisać peany na temat twórczości jednego z najbardziej oryginalnych poetów drugiej połowy ubiegłego wieku, i mam nadzieję i wiele lat obecnego, byłoby nietaktem.

Nieprawdopodobna fantazja, czystość myśli, poczucie humoru, szeroko rozumiana, ( chociaż ostatnimi czasy całkowicie w Polsce zapomniana dobroć) czynią z Adama człowieka głębokiej duszy, odpornej na szybko przemijającą modę, no, może pewnie poza pasją do wód niegazowanych.

Na swoje szczęście Adam przez lata posiadał obok siebie prawdziwą Muzę, którą na szczęście, jak większość poetów nie musiał wymyślić. To była jego żona, wnuczka Emila Zegadłowicza.

W jakiś tam sposób ironia historii - tym razem pod postacią powieści Motory - znalazła godnego kontynuatora w skromnym, ale wielkim ( nie tylko z wyglądu) poecie Adamie Ziemianinie.

Giovani Pampilione, postać ze swojej ( i nie tylko) bajki.

W jednym ze swoich jakże ciekawych tomów Dzienników Marian Brandy opisuje początki polskiej kariery Pampilionego.

Jakieś teatralne premiery w Warszawie, naturalnie kobieta u jego boku, sława na wyciągnięcie ręki i bogactwo ( socjalistyczne) u stóp. Plus Babcia - Włoszka z wizytą w jakże dla niej dziwnym kraju.

W końcu pojawia się w Krakowie, podejrzewam, że za sprawą Jasia Polewki i rozpoczyna się jego pochód przez sceny.

Zresztą z różnymi skutkami, ale przynajmniej Giovaniemu nie można odmówić pewności siebie, słuszności tego, co się robi, oraz przeświadczeniu, że wszystko, co nie pochodzi z Włoch to szajs.

Mimo, że nieurodzony w Krakowie Potwór typowo krakowski.

Włodzimierz Skoczylas( wszystkiego po trochu).

Jeden z niewielu znanych mi w historii przypadków, kiedy ze zdolnego ogrodnika narodził się filozof. A w niewiele lat później restaurator.

Potwór wyjątkowo dziwny i sympatyczny, ponieważ potrafi nie dopuścić do słowa nawet najbardziej wygadanego dżentelmena, przy czym zawsze to, o czym mówi ma sens i swoją wyjątkową, wewnętrzną logikę.

Ostatnio porusza się po Krakowie na wrotkach, co tylko dodaje mu powagi i powodzenia u młodych dziewcząt. A także wzbudza wśród nas, zramolałych mieszczuchów podziw, co do sprawności fizycznej.

W zamierzchłych czasach lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku próbował w Stanach Zjednoczonych Ameryki zaszczepić trochę nadwiślańskiej inteligencji, ale szybko z tego zrezygnował, podobno z powodu nie zbyt przez autochtonów rozumianych metafor i przenośni poetyckich używanych, na co dzień przez pana S.

Marek Studnicki, fotograf.

Podobno najpierw był wodór, chwilę później powstał świat, aparat fotograficzny, Marek Studnicki, a na końcu nieśmiertelna cukierenka Vis a Vis zwana Zwisem.
Szalenie trudno jest równomiernie każdą z tych rzeczy przypisać Markowi, ale na pewno wodór możemy sobie darować, nie to stężenie alkoholu.
Pozostaje, więc aparat fotograficzny, świat i Zwis. I tutaj dochodzimy do sedna sprawy, aparat w rękach Marka opisuje świat w jego tylko niepowtarzalny sposób., A Zwis? No cóż? Każdy z nas posiada inny sposób odreagowania godzin spędzonych wpatrzony w obiektyw.
A kobiety? Nie dziwię się, iż po tysiącach sfotografowanych modelek lata spędzone na wpatrywaniu się w puste ściany kawiarni o wiele bardziej uspokajają niż niejeden afrodyzjak. Z życiem potocznie rozumianym na czele.

Józef Baran, poeta.

Jedna z najtrudniejszych postaci do opisania, ponieważ niezwykle czuły i przewrażliwiony na swoim punkcie.

Złośliwi opowiadają niepotwierdzone plotki, że wielka kariera, ( jeżeli

można tak powiedzieć) Józka jako poety rozpoczęła się od dnia, kiedy w Warszawie na ulicy nomen omen Krakowskie Przedmieście padł na kolana przed zapomnianym już dzisiaj krytykiem Arturem Sanadauerem.

Ale to nieprawda, ponieważ już grubo wcześniej dał się poznać jako poeta wrażliwy, błyskotliwy, chociaż przywiązany łańcuchem pochodzenia do swoich rodzinnych pejzaży.

Wrośnięty w Kraków od pierwszego roku studiów, współzałożyciel grupy Tylicz przez lata razem z Andrzejem Warzechą i Adamem Ziemianinem tworzyli zabawną gromadkę trzymających się zawsze razem poetów, którzy po skończeniu studiów polonistycznych odłączyli się tylko na chwilę, co poskutkowało wylądowaniem Barana w Wieściach, Warzechy w Dzienniku Polskim a Ziemianina w Echu Krakowa. Jak i małżeństwem każdego. Z nie tą samą kobietą.

Nie wiem, czy było to dobre wybory, ponieważ miejsce poety jest w świecie wymyślonym, niesprawdzalnym ulotnym a nie w redakcjach, gdzie poezja bywa traktowana najwyżej jako nieznośne hobby.

Józek jednak zupełnie nie przejmował się drobnostkami, realizował swój program zostania, obok Sławomira Mrożka najbardziej znanym obywatelem podbocheńskiej wsi Borzęcin, co mu się w zupełności udało.

Kiedyś uwielbiał tańczyć, aż do tego stopnia, iż na sławne w swoim czasie bale Pod Gruszką przynosił tenisówki i kiedy tylko zabrzmiała muzyka nie przejmując się otoczeniem zdejmował buty, zakładał tenisówki i zupełnie przedkładał parkiet nad jakże ulotne uciechy stołu.

Któregoś dnia jednak doszedł do jakże słusznego wniosku, że należy zobaczyć jak naprawdę wygląda świat. Borzęcin i Kraków to za mało, by na tej kruchej podstawie budować obraz rzeczywistości, skorzystał, więc z zaproszenia przyjaciela i teraz regularnie odwiedza USA dziwiąc się, że tam także znajdują się krowy, uniwersytety jak i czytelnicy jego poezji.

Jerzy Trela, aktor kompletny.

Strasznie trudno, a przede wszystkim szalenie niewdzięcznie jest pisać o przyjacielu tak Wielkim.

Już czasami samo wymienienie jego nazwiska powoduje u słuchającego reakcję w rodzaju jak taki idota jak ty może przyjaźnić się z kimś tak sławnym i znanym?

Na szczęście jednak prawda przyrody rządzą się swoimi regułami, więc mniej więcej od roku 1970 Jerzy Trela, Edward Lubaszenko i Wiesław Wójcik i ja jesteśmy braćmi, ponieważ któregoś wieczoru wzorem Indian z powieści nomen omen Maya w nieistniejącym już lokalu, co najmniej trzeciej kategorii o jakże wdzięcznej nazwie Staropolska mieszczącym się na rogu Małego Rynku a ulicy Szpitalnej każdy z nas upuścił sobie trochę krwi z palca, następnie wlaliśmy ją do buteleczki z lekarstwem o jakże wdzięcznej nazwie Czerwona Czysta Kabslowana, napiliśmy się po łyku i od tego czasu, czy się to komuś podoba czy nie, jesteśmy braćmi.

Niestety widujemy się sporadycznie, ponieważ Trela praktycznie mieszka w pociągach, kursując pomiędzy liczącymi się w Polsce teatrami, a jest ich tyle, co kot napłakał, Edward L. zaszył się w sobie wychowując wspaniałą córkę, a przede wszystkim grając i ucząc w Szkole Teatralnej, a Wójcik, podobno, restauratorzy gdzieś w okolicach Wesela Bronowickiego. Z podobnym wynikiem.

Z setek anegdot, które przewinęły się przez nasze życie opowiem jedną: w początkach lat 70-tych gwiazdą boksu w wadze ciężkiej był nijaki

..Trela. Jerzy, aktor, wracając po spektaklu ze Spatifu do domu udał się na sławny w owych czasach postój taksówek przed Galluxem na Rynku Głównym. Mijając Krzysztofory zastąpiło mu drogę trzech agarów dopominając się a to o papierosy, a to kilku złotych na kontynuowanie nocnej zabawy. Jerzy widząc, że to nie przelewki zaczął coś opowiadać o swoim aktorstwie, zdjęciach w witrynach Teatru Starego ( a był już po premierze sławnych Dziadów w reżyserii Konrada Swinarskiego) i nagle wpadł na szalony pomysł udowodnienia swoim nowym znajomym, kim jest, przecież jego zdjęcia zapełniały prawie cały hall teatru.

- Jak się nazywasz? - Zapytali bardzo rzadcy bywalcy teatru.

- Trela - Odpowiedział zgodnie z prawdą Jerzy.

Kiedy już leżał na - jak to się wtedy ładnie nazywało - trotuarze usłyszał: nie będzie nam się byle buc podszywał pod Lucka ( tak miała na imię ówczesna sława boksu).

Morału nie będzie. Karol May, który dawno temu nic o tym nie wiedząc połączył nas więzami braterskiej krwi miał szczęśliwą, jeżeli mogę tak powiedzieć, rękę, chociaż nie zawsze dotykaliśmy nią wyłącznie Sztuki.

Wdowa po Warchale, kobieta niezależna.

Piękna pani Karasiówna, jak zresztą większość kobiet, popełniła kilka poważnych pomyłek w życiu. Jedną z nich na pewno była próba ułożenia sobie życia z największym egocentrykiem, jakiego znam, czyli z Andrzejem Warchałem.

Na szczęście dla nich obojga wszystko skończyło się jak w monologach Andrzeja, czyli zamiast wylądować w kościele jako młoda para, obudzili się w objęciach Haliny Wyrodek, która bardzo szybko wytłumaczyła im, czym tak naprawdę jest instytucja małżeńska.

A poza tym wszystkim pani K. maluje coraz bardziej przekonywująco. A Warchołowi jak nie miał, kto podać wzmocnionej herbaty, tak dalej nie ma kogoś takiego, więc niech żałuje swoich starokawalerskich uprzedzeń.

Krakowowi przybyła kolejna artystka, Piwnicy jeszcze jeden smutny emeryt. Koło histerii zatoczyło kolejny, szaleńczy krąg.

Krystyna Szlaga, poezja czysta.

W latach mojej młodości ( koniec lat sześćdziesiątych) nową poezją rządziły w Krakowie trzy panie: Ewa Lipska, Zechenter - Spławińska i właśnie Krystyna Szlaga.

Spadały na nią niewdzięczne obowiązki jako opiekunki z ramienia Związku Literatów sławnemu Kołu Młodych Pisarzy, których zebrania odbywały się, co piątek w stołówce przy Krupniczej 22.

Pewnie dla Krystyny najgorsze w tym wszystkim nie było tłumaczenie setce potencjalnych autorów, iż najważniejszy jest czas potrzebny na przemyślenie - i poprawienie - własnej twórczości, ale pewnie owa cotygodniowa konfrontacja z tłumem rządnym natychmiastowej sławy, uznania i zaszczytów.

Wywiązała się z tych społecznych obowiązków znakomicie. Bez jej cennych rad nie świeciłoby dzisiaj na firmamencie poezji polskiej wielu znakomitych nazwisk, których nie wymienię by nikogo przez ułudę pamięci nie urazić, a jak wiadomo nie ma nic gorszego na świecie jak właśnie niewymieniony z nazwiska, lub zapomniany, poeta.

W tym wszystkim Krystyna przez lata nie zapominała o rzeczy najważniejszej, czyli o własnej twórczości.

Poza tym jako pracownik Rozgłośni Literackiej Radia utrwaliła na jakże dzisiaj ulotnych taśmach głosy pisarzy oraz artystów, bez których Kraków byłby, co najwyżej Kłajem bądź Pipidówką, czym niestety czasami także bywa, ale na szczęście nie za sprawą Krystyny Szlagi.

Włodzimierz Adamski, mistrz kopii naturalnych.

Rzadko można pisać w samych superlatywach o kimś, kto z tak prostej wydawałoby się sztuki kopiowania uczynił prawie nową jakość.

Droga ku temu nie była jednak łatwa. Toruń, Warszawa, Niedzica, lata studiowania historii sztuki i jakże żmudnej dziedziny, którą malarstwo bywa.

Nagle jednak z pozoru niewinnych igraszek z materią obrazu powstał rezultat zadziwiający, używając eufemizmów dziecięcych: obraz jak żywy.

Do tego mrówcza cierpliwość, staranność, miesiące przygotowań materiału i talent doprowadziły do sytuacji, kiedy główny konserwator zabytków patrząc na kopię XVII wiecznego obrazu wykonaną przez Adamskiego stwierdza: oryginał i jeszcze zaświadcza to na piśmie!

Nic dodać, nic ująć, może poza jednym: niestety w przypadku pana A. talent nie przekłada się na złotówki, ponieważ dla W.A. co innego znaczy rzeczywistość sztuki, a co innego ta za oknem.

Na szczęście rodzina nie wywiera na niego presji by pracował wydajniej, w przypadku wybitnego artysty groźby i tak nic by nie dały, ponieważ prawdziwy talent potrafi żyć w imaginowanym świecie, do którego nikt nie ma wstępu, a już na pewno nie postronni świadkowie jego wielkości.

fot. Ewa Strzyszowska, Ryszard Bobek, archiwum
cdn...
nastęne odcinki >>>

galeria sztukpuk | wydarzenia | galerie | forum-teksty | recenzje | archiwum | linki | kontakt


Copyright by "SZTUK PUK" 2001 - 2005 Kraków , Ryszard Bobek, Filip Konieczny