magazyn sztuki



Roman Wysogląd - teksty


Klub Dziennikarzy "pod Gruszką"

Roman Wysogląd

Promocja książki „Brzydkie poranki, piękne wieczory”

z udziałem Jana Guntnera, Jana Kantego Pawluśkiewicza i Czesława Robotyckiego

fotoreportaż Bogdan Zimowski

22.10.2012


Słowo wstępne Romana Wysogląda

Dobry wieczór.

  W Polsce ekshibicjonizm, szczególnie w sztuce uznawany jest za przestępstwo i karany grzywną zgodnie z Art.202.ß1.Kk, który brzmi: Kto publicznie prezentuje treści w taki sposób, że może to narzucić ich odbiór osobie, która sobie tego nie życzy, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności, albo pozbawienia wolności do roku.

  Mam nadzieję, iż prezentowana dzisiaj moja powieść zatytułowana Brzydkie poranki, radosne wieczory na szczęście poza Państwa oceną nie podlega wyżej wymienionemu artykułowi Kodeksu Karnego.

 W zasadzie nie wiem dlaczego ją napisałem, chociaż pisarzowi w żadnym wypadku nie wolno tłumaczyć się, dlaczego coś napisał. Od tego jest Senat, Sejm i żona pana prezydenta Wałęsy.

  Od dawna „ chodził mi po przysłowiowej głowie” pomysł opisania czterech wybitnych polskich pisarzy: Singera, Kosińskiego, Tyrmanda i Tuwima, którzy – najprawdopodobniej w czasie realnym nigdy się nie spotkali, może poza przypadkowym uściskiem dłoni Kosińskiego z Tyrmandem w USA, albo w Stołówce ZLP przy Krakowskim Przedmieściu po powrocie Tuwima do Polski Tyrmand jedząc ruskie pierogi mógł z zazdrością spoglądać na kotleta schabowego znikającego w przepastnej metaforze żołądka Tuwima..

 Ale mój pomysł nie był jeszcze literaturą, ponieważ jak mawiał niedawno zmarły mój przyjaciel Henryk Bereza „ rzeczywistość na poziomie ulicy” potrafi opisać prawie każdy.

  Mógłbym wymienić dziesiątki nazwisk, ale pozostanę tylko przy dwóch inicjałach. Jerzego P. oraz Janusza G. I tak wiadomo o kogo mi idzie. Wierzę przecież w Państwa inteligencję.

  Literatura, ta najprawdziwsza, zaczyna się jak twierdził Henryk Bereza dopiero w momencie kiedy autor potrafi „ rzeczywistość poziomu ulicy” podnieść w wymiar niedostępny większości piszącym.

  Moje pisanie nazywał realizmem magicznym, chociaż na własny użytek nazywałem go absurdem sprawdzalnym codziennie na sobie.

  W moim zmaganiu się ze słowami najważniejsze jest CZAS, czyli, na stronach powieści – jak w tym wypadku rozgrywającej się w 1935 roku -na statku płynącym do wyśnionej Ameryki mogą się spotkać ww. pisarze, pan Alfred, oraz, na przykład, oficerowie Urzędu Bezpieczeństwa, który powstał dopiero mniej więcej dziewięć lat później.

  Ponieważ dla mojego pisarstwa CZAS jest najważniejszy, a właściwie jego brak w moim opisywaniu tak zwanego życia dosłownie wszystko może się zdarzyć. I tak właśnie dzieje się na stronach tej opowieści.

  Jedni poczują się zaskoczeni, inni – mam nadzieję, iż w mniejszości – nie pojmą, o co autorowi szło. Ale to już nie jego wina.

  Tyle ględzenia. Teraz chciałbym serdecznie podziękować jakże zawsze nie tylko dla mnie gościnnej Gruszce, przyjaciołom, którzy zgodzili się płynąć razem ze mną w 1935 roku statkiem poprzez CZAS, a przede wszystkim mojej żonie, Ewie, bez której wyrozumiałości, cierpliwości i jeszcze tysiącu innych rzeczy  już dawno spoczywałbym na dnie oceanu.

  Wieczór potrwa chwilę. Przypominam glossę Goethego „Chwilo trwaj”. Następnie tradycyjnym zwyczajem zapraszam na nietradycyjny kieliszek. Wody morskiej.



 fotoreportaż Bogdana Zimowskiego



 Krzysztofa Pasierbiewicza słów kilka o niecodziennej promocji książki Romana Wysogląda pt. „Brzydkie poranki, piękne wieczory”


Właśnie, nadspodziewanie trzeźwy, wróciłem do domu z krakowskiego Klubu Dziennikarzy „Pod Gruszką”, gdzie mój koleżka ze Zwisu promował swoją nową, nie do końca poprawną politycznie powieść.

Autor, w siebie wpełznięty i ociupinkę przesączony spirytualnym eliksirem wielkiej Sztuki spłynął do Sali Fontany tak uroczo rozmiękczony, iż nawet najbardziej ascetyczni krakowianie musieli wybaczyć tę niewybaczalną fanaberię.

Po słowie autorskim, z którego nie udało mi się złowić ani słowa wystąpiło grono profesorskie Jagiellońskiej Wszechnicy w sile, jak zwykle o dwu za wiele, którzy muszę sprawiedliwie przyznać, sprostali dzielnie podjętej nierozważnie misji.

Niezrównany Jan Güntner przeczytał fragmenty prozy zawartej w czasoprzestrzeni, której głębię byłby w stanie pojąć tylko Albert Einstein, czym należy tłumaczyć neurotyczną reakcję zebranej widowni.

Wizję autora zrozumiał jedynie genialny Jan Kanty Pawluśkiewicz, który okolicznościowy utwór na fortepian okrasił desperackim przysiadem na klawiaturze, dając tym samym wyraz mistycznej różnicy między głupkiem, a półdupkiem.

Po promocji autor gdzieś się zawieruszył, a nad wyraz okazała chmara nienażartych promocyjnych sępów, oddalili się do domów o tak zwanym suchym pysku.

A puentą mojej relacji niech będzie fragment części 5 promowanej książki, cytuję za Romanem Wysoglądem:

Człowiek nie rodzi się po to, by pisać. W ten sposób myślą wyłącznie megalomani, grafomani, albo „pisarze” zwani polskimi.

Z tymi ostatnimi problem jest o tyle istotny, iż prawie każdy Polak jest człowiekiem piszącym. Są naturalnie genialni, tylko „stary świat” nie potrafi się na nich wyznać. Podobnie jak na patriotyzmie, połowie śledzi, skręcaniu z czerech rowerów jednego, wchodzeniu tyłem do sejmu i milionom podobnych kretynizmów, bez których nie bylibyśmy tymi, kim jesteśmy. Czyli idiotami..., koniec cytatu.

I to by było na tyle, jak zwykł mawiać niezapomniany profesor mniemanologii stosowanej Jan Tadeusz Stanisławski.

 


 

Roman Wysogląd „Brzydkie poranki, piękne wieczory” (fragmenty)


Człowiek nie rodzi się po to, by pisać. W ten sposób myślą wyłącznie megalomanii, grafomanii, albo „pisarze” zwani polskimi.

  Z tymi ostatnimi problem jest o tyle istotny, iż prawie każdy Polak jest człowiekiem piszącym. Będąc, naturalnie genialnymi, tylko „ stary świat” nie potrafi się na nich wyznać.

  Podobnie jak na patriotyzmie, połowie śledzi, skręcaniu z czterech rowerów jednego, wchodzeniu tyłem do Sejmu i milionom podobnych kretynizmów, bez których nie bylibyśmy tymi, kim jesteśmy. Czyli idiotami.

  Isaac Singer nie cierpiał wielu rzeczy. Na przykład przez ostatnie 35 lat życia był wegetarianinem. Motywował to względami etycznymi, a nie zdrowotnymi.

„ Dla zwierząt wszyscy ludzie to naziści, a ich życie to wieczna Treblinka”.

  Nie za bardzo wiedziałem, jak mam zareagować, więc zająłem się przyglądaniem się szafie. Ta akurat nie posiadała drzwi, luster, klamek i tego wszystkiego, z czego podobno składa się scenografia.

  Już ponad dziesięć minut stał przed lustrem nie mogąc zdecydować się, czy w ogóle się ogolić, ale bardziej jego myśli krążyły wokół miejscowości Leoncin w pobliżu Nowego Dworu Mazowieckiego, gdzie podobno 21 listopada 1902 roku się urodził.

  Ale w to nie wierzył. Niby, z jakiego powodu miał pojawić się na świecie w domu swoich rodziców? By w wiele lat później napisać kilkadziesiąt książek? Do tego nie w polskim języku?

  Za piętnaście minut miał się spotkać z panem Alfredem jednym z najbogatszych ludzi na świecie, którego dziwnym hobby było wydawanie książek, ale wyłącznie polskich pisarzy.

  Płacił fantastycznie, nawet, jeżeli sprzedał tylko jeden egzemplarz. Dość dziwny człowiek do tego ożeniony najprawdopodobniej z dość dziwną kobietą. Prawie, jak każdy z nas.

- Ale, czy można traktować mnie jako pisarza polskiego? Dość wątpliwe, ponieważ akurat w tym wypadku przede wszystkim liczy się język, w którym się tworzy. A moim jest jidysz.

  Jednak głód jest złym doradcą, więc już dziesięć minut przed umówionym terminem spotkania nerwowo przechadzał się po pokładzie.

  Starszy brat Izrael Joshua kilka miesięcy temu w 1935 roku zaprosił go do Nowego Jorku, dzięki czemu w wiele lat później on, Izaak został laureatem literackiej Nagrody Nobla.

  Gdyby nie ten dość przypadkowy zbieg okoliczności do Nobla najpewniej dostałby się przez krematoryjny komin w Oświęcimiu, Treblince lub Sobiborze.

  Lub zamknięto by go w stodole w Jedwabnym. Dzisiaj na szczęście nie ma na to żadnych argumentów, ale przecież Niemcy (i Polacy) nie takie bezeceństwa potrafili wymyślić..

  Pan Alfred stał przy barze, popijał Martini i kiedy tylko zauważył Singera przyjaźnie pomachał do niego ręką.

- Nawet nie zdaje pan sobie sprawy jak się cieszę widząc tę zacną twarz. Stolik będzie wolny za siedemnaście minut.

- Siedemnaście minut – pomyślał Singer – mniej więcej tyle potrzebowała moja rodzina by zniknąć. Jeżeli kiedykolwiek istniała.

- Zna pan Tyrmanda, Kosińskiego lub Głowę? – Zapytał nagle pan Alfred.

- Przykro mi, ale nie mam pamięci do nazwisk stewardów. Mniej więcej wiem – pisał mi o tym w liście brat – ile się należy za zniesienie kufra po trapie, odprasowanie spodni, czy…

  Pan Alfred zaczął się śmiać jak opanowany przez dybuka głupek wegetujący na skraju rodzinnej wsi Singera.

  Do tego namalowanej przez Chagalla, Wyczółkowskiego lub w najlepszym wypadku zaprojektowanej przez Kantora.

- To nazwiska wybitnych, polskich pisarzy.

- Nie znam – szybko uciął rozmowę Singer – jak już gdzieś chodziłem, to wyłącznie do Klubu Pisarzy Żydowskich. Tam żaden Polak nie był mile widziany.

  Nagle bezszelestnie podszedł do nas kierownik sali i zaprowadził do wcześniej zamówionego stolika wielkości połowy boiska do gry w cricketa.

- Jada pan czasami? – Uprzejmie zapytał pan Alfred.

- Kiedy mam za co z przyjemnością, ale przez ostatnie laty nie zdarzało się to zbyt często.

- Od dzisiaj to się zmieni.

- Oby – westchnął Singer – tylko, po co?

  Pan Alfred lekko się zdziwił, ponieważ w swoim bardzo już bogatym życiu nigdy wcześniej nie spotkał aż tak dziwnego człowieka.

- Człowiek potrzebuje jeść by żyć – powiedział dość niepewnie.

  Singer roześmiał się.

- A żyć by jeść, czyli koło się zamknęło. Pewien cadyk z Góry Kalwarii twierdził, iż największym nieporozumieniem, jakie może dotknąć człowieka jest fałszywe rozumienie faktów. W dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach źle je interpretujemy.

- A pan, po co żyje?

  Singer zastanowił się. W tym czasie kelnerzy zastawili stół prawie wszystkim, co wymyśliła sztuka zwana kulinarną.

- Jako młody mężczyzna nie miałem zielonego pojęcia, ale dzisiaj wydaje mi się, iż żyję by pisać.

- Kolejna mrzonka – westchnął Alfred.

- Najprawdopodobniej, ale kiedy ma się już ponad trzydzieści lat, w coś należy wierzyć. Inaczej pozostaje tylko sznur, gruby pień drzewa i …

- Proszę nie kończyć – Poprosił pan Alfred, – czym będzie się pan zajmował w Ameryce.

- Najpierw prawdopodobnie psychicznie wykończę brata i jego rodzinę. A kiedy może uda mi się usamodzielnić napiszę powieść o tytule…

  Nagle do ich stolika podeszła okropnie rozbita przez czas, jedzenie i brak perspektyw jasnowłosa, rozłożysta klępa i nie witając się wykrzyczała kilka zdań:

- Niestety, ale musiałam wyjechać z Wołynia, ponieważ polscy chłopi rozkręcili na drobne części trzydzieści sześć tartaków, które odziedziczyłam po dopiero co zmarłym mężu. A uczciwie na nie zapracowałam. Codziennie rano, po południu i wieczorem…A czasami nawet w święta, których nie było w żadnym kalendarzu.

Podobno nawet w niebie czasami bywa nudo. Mniej więcej podobnie toczyła się rozmowa przy stoliku, gdy serwowano kolację.

  Ale jakoś dziwnie nikt nie zwracał uwagi na półmiski uginające się po stole, pół nagie kobiety kręcące się w pobliżu, czy żołnierzy armii niemieckiej okupujących Łomżę.

  Putrament, znaczy Kosiński, przez długie minuty bezmyślnie wpatrywał się w jakby własną przeszłość, Tyrmand w pamięci komponował nowy utwór jazzowy, Singer wymyślał kolejną, nieprawdopodobną historię mogącą wydarzyć się wyłącznie w języku jidysz, pan Alfred czule głaskał własną żonę po czyimś tam życiorysie, a Tuwim po raz wtóry tworzył przejrzystą mapę miasta Łodzi, ponieważ wszystkie, które do tej pory miał w ręku wydawały mu się zbyt czytelne, a jego zdaniem Łódź zasługiwała na coś bardziej tajemniczego

  A ja? Zastanawiałem się nad bardzo prostą sprawą:, co, do tam robię? Przecież jeszcze nie tak dawno jechałem rowerem, aż nagle znalazłem się wśród tych kompletnie obcych mi ludzi, z których na dodatek każdy czegoś ode mnie chciał. Lub wymagał.

- Wiesz Alfredzie – Zupełnie bez sensu odezwała się jego własna żona – w kilka lat przed poprzednią wojną czułam się jak dzisiaj.

- Czyli jak? – Zapytał zdenerwowany.

- Gdybym wiedziała, już dawno bym ci o tym opowiedziała. Ale skłamałabym twierdząc, że gorzej niż nijako.

  Było mi go żal. Chociaż dopiero przed chwilą przestałem być dzieckiem zdawałem sobie sprawę z biblijnego wręcz poczucia wstydu.

- Podobno pisarze w Związku Sowieckim piszą w odwrotnym kierunku, to znaczy – szybko się poprawiłem – od prawej strony do lewej.

  W normalnej sytuacji ze wstydu zapadłbym się pod ziemię, ale akurat tego wieczoru wszystko było względnie normalne poza stolikiem, przy którym poza panem Arturem z małżonką i mną siedzieli: Singer, Tuwim, Kosiński oraz Tyrmand.

  Atmosfera była gorzej niż przygniatająca. Dopiero w wiele lat później, jakby po wiekach, zrozumiałem, iż jeden pisarz przy stole to, co najmniej o dwóch za dużo.

- Mówiąc całkiem poważnie – odezwał się nagle Tyrmand – nie wiem, dlaczego muszę znosić towarzystwo tych chamów – jego krótka rączka wykonała ruch jakby wymyśliła i właśnie po raz pierwszy w świecie, kreśliła koło.

  Singer poderwał się z krzesła, ale siedzący obok pan Artur delikatnie przytrzymał go za ramię.

- Milcz, mendo,  – powiedział cicho – nie pierwszy, a niestety i nie po raz ostatni Polacy nie potrafią wytrzymać nawet kwadransa, by nie dokuczać sobie nawzajem.

  Niezrażony Tyrmand ciągnął dalej:

- Wiele wycierpiałem, nawet antydatowałem „Dziennik” byle tylko nikt nie posądzał mnie o koniunkturalizm, a tutaj zamawiam zupę żółwiową a dostaje ją Kosiński i nie dość, że ją bez żenady zjada, to jeszcze udaje, iż nic się nie stało.

  Poczułem się jak w grobie, w którym ktoś nagle wyłączył światło.

- A mnie za nic w świecie nie chcą zapomnieć dzieciństwa! – Kosiński resztki zupy żółwiowej ostentacyjnie wylał na dywan – do tego wmawiają, że jako prezes amerykańskiego PEN Klubu unikałem kontaktów z rodakami, ba, podobno wręcz ich tępiłem.

- Znaczy, kogo? – Zapytał Singer.

- Sam chciałbym wiedzieć – krzyknął podnieconym głosikiem Kosiński – przecież poza panem…

- Proszę nie zaliczać mnie do tego szemranego towarzystwa. Już dość w swoim jak na razie krótkim życiu napatrzyłem się na wasze błędy ortograficzne, o logicznych już nawet nie wspominając.

- Czy ma pan coś konkretnego na myśli? – Zapytał Tuwim.

- Oczywiście. Na całej Polnej nie można było dostać porządnego śledzia.

- I to wina Polaków? – Dopytywał się Tuwim.

- A czyja? – Ulica Polna przynależy do miasta zwanego Warszawą, a ta, jak się nie mylę, jeszcze do Polski, więc śledzie z Polnej były sprawą tego kraju. Nie ma innej możliwości, przynajmniej tak podpowiada logika.

- Już nie – Tuwim smutno zaciągnął się papierosem.

- Jak to nie? – Żachnął się Singer.

- Na Polnej, i nie tylko, łowią już zupełnie, co innego.

- A co, jeżeli można wiedzieć.

- Ludzi.

- I przerabiają na śledzie? – Singer nie dawał za wygraną.

- W pewnym sensie, tylko, że na niejadalne.

  Na sekundę zapanowała cisza, ale jak na ironie akurat w tym momencie odezwała się żona pana Artura.

- Nic z tego wszystkiego nie rozumiem.

- Nie tylko ty idiotko, świat także – pan Artur przywołał kelnera i nie wiadomo, dlaczego rozkazał zabrać ze stołu, co drugi talerz. Obojętnie, czy był pełny, czy bezimienny.

  Wtedy do akcji wkroczył Tuwim. Wstał, delikatnie odsunął krzesło jakby od tego ruchu miała zależeć cała jego przyszłość, chrząknął i powiedział:

- Serafinowicz przepowiadał mi, że źle skończę. Nie przypuszczałem tylko, iż tak wcześnie. Jednak miał rację i zupełnie bez znaczenia pozostaje fakt, iż zerwał ze mną wszystkie stosunki jak tylko wróciłem do kraju.

- A wrócił pan?- Dopytywał Singer.

- Naturalnie, to był mój, że tak powiem, patriotyczny obowiązek, ale kilka miesięcy po wojnie wytrzymałem za granicą. Bez dwóch zdań.

- Jak to dobrze, iż mnie interesuje tylko seks! – krzyknęła żona pana Alfreda, ale nikt nie zwrócił na nią uwagi.

- Sławne „ Kwiaty Polskie” – wyrwało się Kosińskiemu.

- I nie tylko przyjacielu.

- Proszę mnie tak nie tytułować. Może mi to tylko zaszkodzić.

- Tobie już nic nie może zaszkodzić. Nawet kolejna żona milionerka, która nota bene cały swój majątek zapisała dzieciom i jeżeli mogę tak powiedzieć naużywałeś się mnie za darmo.

  Kosiński poderwał się z krzesła, ale natychmiast wysoki, barczysty kelner usadził go na nim z powrotem.

- Tylko bez awantur – odezwał się cicho piękną polszczyzną z chicagowskich pralni – niestety na tym statku znajdują się także inne mendy z nie mniej pokręconymi życiorysami.

- Nie istnieją życiorysy pokręcone bardziej niż polskie – uniósł się ktoś honorem.

  Kelner roześmiał się, gardłowo, sarkastycznie, jak tylko oni to potrafią.

- Oczywiście, w całej wsi nie ma nikogo innego poza Polakami, ale niedługo i wy znikniecie. Albo pozjadacie się nawzajem, albo pomogą wam w tym Niemcy i Ruscy.

  Odszedł od stołu z godnością godnym niejednego dżentelmena.

- Zastrzelę drania! – krzyknął Tuwim.

- Ale po co? – Ironizował pan Alfred

- Dla zasady.

- Jakiej?

- Bycia Polakiem.

  Na chwilę – poza Singerem – zajęliśmy się popijaniem alkoholu. Ale w powietrzu nadal wyczuwało się burzę. I pojawiła się szybciej niż ktokolwiek przypuszczał.

  Poszło w zasadzie o nic, czyli o problem, czy po kropce można postawić przecinek.

- Oczywiście – zgodził się Tuwim – naturalnie pod warunkiem, że z tekstu wynika, że przecinek ten coś oznacza.

- Na przykład popijawy z ministrem Beckiem – wtrącił Tyrmand.

  Tuwim już sięgał po pistolet, ale z przerażeniem stwierdził, że chyba zostawił go w kajucie.

- Albo, jak w pana przypadku, wiersz składa się wyłącznie z przecinków i kropek – dodał Kosiński.

  Tuwim pobladł, pomylił kieliszki i napił się wody mineralnej.

- To jest właśnie ten sławny przecinek po kropce – Tyrmand nie dawał za wygraną – naturalnie po kropce Lechonia, Słonimskiego, Iwaszkiewicza i całej tej bandy zakochanych w sobie snobów.

  Gdyby nie pan Alfred pewnie doszłoby do mordobicia, ale ten pragnąc rozładować sytuację zamówił naleśniki z grzybami.

- Coś takiego! – Singer aż podskoczył na krześle – czegoś takiego nie jadłem od lat, może nawet nigdy.

- Ale bez przerwy pisze pan o jedzeniu. Czy w literaturze żarcie akurat jest najważniejsze? – zapytał Tuwim jakby już zapomniawszy o pistolecie, przecinku, czy kropce.

- Zależy, dla kogo. Człowiek syty nie zrozumie literatury…

…a głodny jeszcze mniej.

- Zgoda – zgodził się Singer – problem polega tylko i wyłącznie na umiejętnym wypośrodkowaniu, – że się tak wyrażę – tych spraw. Plus naturalnie kobiety..

…oraz dostęp do morza – dodał cicho Kosiński, jednak nie na tyle cicho by Singer nie usłyszał.

- Co wy ciągle z tym morzem? Mój naród od czasu rozstąpienia się fal – prawdopodobnie wymyślonych przez całkiem zdolnego poetę – nie ma z morzem na szczęście nic wspólnego - ale za to Polak, w co drugim zdaniu wraca do problemu morza. A co z niego macie? Kompletnie nic. Dosłownie i w przenośni.

  Na moment powiało groza, ale na szczęście żona pana Alfreda ni stąd, ni z zowąd pokazała lewy biust, to znaczy coś, co z niego pozostało.

- To gorsze niż cała polska literatura – z goryczą stwierdził Tyrmand.

- Wyjątkowo się z panem zgadzał – przytaknął Kosiński.

  Gdzieś w oddali upadł na dywan niepodpisany testament zaczął żyć swoim życiem prowadzącym w kierunku jakiejś klątwy.

- Teraz panowie rozumiecie, dlaczego zatrudniłem sekretarza i wybaczam żonie wszystkie wyskoki? – Ni to zapytał, ni stwierdził pan Alfred.

  Nie wiadomo, dlaczego tych kilka słów nagrodziły brawa. Co prawda dość liche, ale jednak.

Do okna miał dalej niż do czytelnika. Albo odwrotnie. Kiedy w końcu do niego podszedł zamiast spodziewanego widoku rozpadającej się Łodzi, zaskoczył go zamglony obraz dzieci jeżdżących na sankach po falach.

- Chyba zwariowałem – pomyślał – pewnie w momencie, kiedy zgodziłem się zastąpić tego okropnego Głowę, chociaż, przyznaję, perspektywa znalezienia się na statku płynącym do Ameryki wprost z Ziemiańskiej była kusząca, ale traktowałem ją jak żart. A teraz żart przerósł wszystko, nawet mnie.

  Z niechęcią ogolił się, ubrał, a w międzyczasie napisał wiersz. Przychodziło mu to bez większego wysiłku, nawet już w wieku sześciu lat pisał patriotyczne obrazki czytane w wielkim uniesieniu przez dumnych rodziców na towarzyskich wieczorach.

- Nie rozumiem tylko, dlaczego wybrany zostałem akurat ja? Czyżby Ktoś tam na górze przeznaczył mnie do wyższych celów? Ale jakich? Nie wiedział, więc szybko wyszedł z kabiny, pospacerował po wyjątkowo pustym pokładzie szorowanym zgrzebnymi szczotkami przez stada byłych dziewic.

  Zagadnął jedną z nich pytając, czy nie żałuje?

- Czego panie?

  Miała nie więcej jak szesnaście lat, opaloną twarz i wyzywający wyraz twarzy.

- Grzechu.

  Zaczęła się śmiać, poprosiła o papierosa i paliła go z wprawą zaprawionej w bojach markietanki.

- Grzech jest rzeczą umowną, to znaczy możemy się umówić na przykład, iż noszenie krawata takiego jak pan, także jest grzechem.

  Wzdrygnął się, jak w dniu, kiedy poznał Lechonia.

- Bluźnisz.

  Niedopałek wrzuciła do kieszeni jego marynarki i lekko ją nacisnęła, pewnie by ta się nie zapaliła.

- Wszystko jest grzechem, największym życie, a te kilka sekund, kiedy spocony mężczyzna, – którego nota bene poznałam kilka minut wcześniej – wiercił mi miedzy nogami swoją politowania godną męskością już dawno włożyłam pomiędzy dziecinne bajki, ale państwo – reprezentowane przez takich jak pan szubrawców – obwiniło mnie o niemoralne prowadzenie się i wylądowałam na tej łajbie zamiast w rodzinnym majątku składającym się z matki, konia, zadaszonej izby i egzemplarza Biblii na wyświechtanym stole. Coś jeszcze?

  Chciał podarować jej dwa złote, ale nie wiedział, jaka forma płatności obowiązuje na statku, więc tylko uczynił niewidzialny dla nikogo znak krzyża.

- Jeszcze się spotkamy – Powiedziała tajemniczo dziewczyna.

- Nie jestem pewien

- A tego, że umrzesz? – Nie dawała za wygraną.

- Prędzej.

- Więc niech tak się stanie.

  W kilka chwil później usiadł przy stoliku w rogu sali restauracyjnej. Było pustawo, dochodziła dopiero siódma i większość pasażerów pewnie jeszcze spała.

  Nagle podszedł do jego stolika maleńki człowieczek i poprosił o autograf.

- Dlaczego nie ma pan nosa? – zapytał Tuwim.

  Nie czekając na pozwolenie człowieczek z trudnością wdrapał się na krzesło naprzeciwko Tuwima, chrząknął, zapalił strasznie śmierdzącą cygaretkę i z rozbrajającą szczerością wyznał:

- Starłem go na kobietach.

  Zdumiony Tuwim upuścił jajko na talerzyk. Potoczyło się po nim jak jakaś wyrocznia.

- Można tak? – Zapytał niepewnie.

- Wszystko można, pytanie brzmi: tylko, po co?

  Zgasił cygaretkę w maśle.

- W moim przypadku wszystko to desperacja. Najpierw się ożeniłem, potem obrzezałem, przestałem pić, zacząłem pisać i nieszczęście gotowe.

- A kobiety?

- Przyszły z czasem. Jak śmierć, po cichu, ale z bólem, niestrawnością i przepukliną.

- Niesamowite.

- Człowieka mogą spotkać jeszcze gorsze rzeczy. Na przykład podróż statkiem do Ameryki.

- W tym się z panem zgadzam? Poczęstujesz się jajkiem?

- Nie jadam przed stosunkiem, a wieczorem kroi mi się niezłe posuwanie. Nie wiem tylko jeszcze, z kim.

- Jak to możliwe?

  Człowieczek roześmiał się. Całym sobą.

- Proszę pomyśleć. Jak się spotkamy po wojnie opowie mi pan.

- Jakiej wojnie? – zdziwił się Tuwim.

- Drugiej światowej. Według mnie wybuchnie pod koniec sierpnia 39 roku.

- Jest pan pewien?

- Jak tego, że wieczorem będę…

  Tuwim miał go dość, jak czasami kolegów, z którymi próbował w polskiej, skostniałej literaturze coś zmienić.

- A może lepiej czytać, niż…

  Człowieczek aż się popluł z wrażenia.

- Zwariował pan? Przez książki nie urosłem, pisanie oszalałem a bezgraniczna wiara w przeznaczenie zawiodła prosto do…

  Nie dokończył, gdyż na horyzoncie zamajaczył ledwie dostrzegalny cień sukienki, więc bez pożegnania popędził sobie tylko znanemu przeznaczeniu.

  Tuwim zamyślił się. Nie odpowiadało mu towarzystwo spotkane na statku. Wiało od niego cwaniactwem, synagogą, a przede wszystkim polskim piekiełkiem dobrym jedynie dla narodowców.

  Z niechęcią odsunął talerz, spojrzał na zegarek, zapalił i zatęsknił za czasami, w których jako dziecko przebierał się w dziewczęce sukienki, a rodzice chronili go przed nieprzewidywalnymi niespodziankami świata. Nie tylko polskiego.

  Nawet nie zauważył, kiedy usiadł obok niego Singer. Wiał wiatr, ludzie przewracali się jak niepotasowane karty, a dorożkarze zmuszani byli zarzynać swoje szkapy, by sami jakoś przetrwać.

- Z pasażerów znajdujących się na tej łajbie jest pan najbardziej inteligentny, więc proszę odpowiedzieć na wydawałoby się proste pytanie: dlaczego wszyscy traktują mnie jak starca, a mam przecież dopiero 33 lata? Wiek jak mówią nasi młodsi bracia w wierze: chrystusowy.

- Niestety Isaac Singer kojarzy się wyłącznie ze starością, bez wyjątku ile w rzeczywistości ma lat. To straszne, ale ludzkie stereotypy na tym etapie poznawania koła, wokół którego kręci się nasz głupi ludek, są jeszcze nie do przeskoczenia. Może za wiek, dwa będzie pan kojarzony z młodością, ale niestety nie dzisiaj. Mówisz: Singer, myślisz: starzec. Nic na to nie poradzę.

- To straszne, ale coś w tym chyba jest. Już jako dziecko czułem się nie najlepiej, to znaczy rozumiałem o wiele więcej niż rówieśnicy, tylko nic z tego nie wynikało, a w wieku około dziesięciu lat osiągnąłem już pełną dorosłość. Ale na szczęście wiedziałem o tym tylko ja.

- A teraz płynie pan do Ameryki – Ni to powiedział, ni stwierdził Tuwim. Zresztą nic innego nie przychodziło mu do głowy.

- Można tak powiedzieć, tylko z tych słów nic nie wynika. Nic poza nieporozumieniem, jakim byłoby pozostanie w Polsce, a tym, czym stanie się moje życie w Ameryce.

- Czym, jeżeli można wiedzieć?

- Pisaniem. I nic więcej.

- A ci wszyscy wielcy Kosińscy, Tyrmandy, pan Alfred?

- Marność nad marnościami, czyli księżniczka na opak wywrócona.

- Nadzwyczaj trafna metafora. Jeżeli już skończył pan śniadać, zapraszam na spacer po podwórku, opowiem o rozdziałach książki znikających zaraz po napisaniu. Na trzy znika mi, co najmniej jeden. Kompletnie nie mogę tego pojąć.

  Tak nazywał pokład, czyli miejsce, po którym przewalała się historia.

  Ale nie doszli do niego. Indywiduum od pana Alfreda zawróciło ich w połowie drogi i nie bez oporu zaprowadziło do obszernego pomieszczenia ze stołem, kilkoma fotelami, butelką chyba wody mineralnej, oraz stertami nienadmuchanych balonów.

- Nic z tego nie rozumiem? – Zadumał się Singer.

- Proszę się nie przejmować. W Europie dzieją się o wiele gorsze rzeczy – Tuwim starał się nie być sarkastyczny, ale nie za bardzo mu to wychodziło.

- Zapewne – zgodził się Singer – tylko, co to dla nas oznacza?

  Nie wiedzieli, więc usiedli, napili się wody, Tuwim zapalił i stała się wieczność.

  Obudziła ich cicha, subtelna muzyka. To Kosiński szeptał coś do ucha Tyrmandowi, ale natychmiast ucichł, gdy zorientował się, że tamci nie śpią.

- Nie przeszkadzamy? – Singer zawsze starał się być dyskretny.

- Jak na statku ktokolwiek może przeszkadzać? – zamruczał Kosiński – to wręcz przeciwko logice. A idąc jeszcze dalej…

- Więc nie idź, tylko się zatrzymaj – poradził Tyrmand – pan Alfred poprosił nas tutaj, by przedyskutować podobno nurtującą go bardzo sprawę. Ale jak zwykle się spóźnia.

- Może sobie na to pozwolić. Ma za co – szepnął Tyrmand, ale wszyscy i tak usłyszeli.

- Nie lubisz ludzi, którzy mają pieniądze – roześmiał się Tuwim.

- Nikt nie lubi. I nikt nie wmówi mi, że jest inaczej.

- Może ja spróbuję? – usłyszeli cichy głos pana Alfreda, który niespodziewanie zjawił się, kiedy, jak zwykle, zajęci byli sobą.

  Na sekundę zapanowała konsternacja, ale jak to bywa wśród ludzi kulturalnych, nie dali tego po sobie poznać.

- Poprosiłem panów, ponieważ śniło mi się, że wszyscy – co do jednego – jesteście strasznymi grafomanami. To prawda? Przyznajcie się. Nie za bardzo się na tym znam, a chciałbym wiedzieć, z kim sypia moja żona.

  Wszyscy popatrzyli na siebie z zażenowaniem.

- A w czym wyraża się różnica – jeżeli można tak powiedzieć – kiedy kobieta sypia z grafomanem, a kiedy nie? – W głosie Tuwima czuć było rozbawienie.

- W zasadzie w niczym – szepnął pan Alfred – ale dla człowieka próżnego, jak ja, jak my wszyscy, drobnostki w postaci komu daje dupy własna żona czasami nabierają niebotycznego znaczenia. Nie wiem tylko, dlaczego?

- Chyba się pan trochę zagalopował? – Cicho powiedział Singer.

- W czym?

- W przeczesywaniu wszechświata.

  Kiedy po upływie kilku minut nikt się nie odezwał, pan Alfred zaproponował drinka, ale wszystkim jakoś dziwnie spieszyło się do własnych kabin.

- Naturalnie, zadajemy się z pańską żonę, ale literatura nie ma z tym nic wspólnego, bardziej nuda.

  Słowa Tyrmanda zatrzymały ich w drzwiach. Odwrócili się i po chwili znowu mieli przed sobą szarą twarz pana Alfreda.

- Nie chciałem…- zaczął pan Alfred, ale nie dokończył. Przerwał mu Singer.

- Jak wiadomo świat zbudowany jest z niczego, wody i seksu. Czy ktoś tego chce, czy nie, więc proszę nie mieć żalu do ukochanej kobiety, iż…

- Nie mam żadnego żalu – krzyknął pan Alfred – po ludzku chcę wiedzieć, czy…

- I co panu z tej wiedzy przyjdzie?

- Nic – odparł zdumiony pan Alfred, zapalił i po chwili roześmiał się.

- To prawda, byłem już kilka razy żonaty, ale nigdy wcześniej nie interesowało mnie, czy kobiety, za które płacę rachunki, przyprawiają mi rogi.

- Pewnie się pan postarzał – odezwał się cicho Kosiński – nadchodzi to szybciej, niż się nam wydaje.

- I co dalej? – Pan Alfred z niechęcią odrzucił cygaretkę jakby go uwierała.

- Nic, jak zwykle. Za jakiś czas zejdziemy na ląd w Nowym Jorku, każdy jak to się mówi pójdzie w swoją stronę, tylko niezałatwione sprawy tam daleko, w Polsce, będą czasami przyprawiać nas o bezsenne noce.

- Nie podejrzewałem pana, panie Kosiński, aż o takie rozkojarzenie - zaśmiał się pan Alfred.

- Dlaczego?

- Bardziej kojarzy mi się pan z…

  Nie zdążył dokończyć myśli, ponieważ wyłączono prąd i mikrofony przestały działać.

  Rozgoryczeni skierowali się w stronę coraz bardziej ciemnej przyszłości, chociaż żaden znany wróżbita jeszcze nie potrafił jej opisać.

Tyrmand i Kosiński spotkali się u fryzjera, to znaczy z przerażeniem odkryli, iż siedzą obok siebie w wyjątkowo dla każdego z nich krępującym położeniu.

- Może panowie obsłużą się sami? – zapytał zjawiskowo antypatyczny typ, który zaciągnął się na statek jako fryzjer, a miał z tym zawodem tyle samo wspólnego, co, dajmy na to z ….

- Także coś tam udajemy, więc bierz się do roboty i podszyj się pod golibrodę - zażartował Tyrmand.

- Kiedy kompletnie się na tym nie znam. Do tej pory jakoś udawało mi się namawiać gości by strzygli i golili się sami, ale widać z panami nie pójdzie mi już tak łatwo. Niestety, ale wszystko ma swój kres.

- Niezupełnie – wtrącił Kosiński, nachylił się nad umywalką, przemył namydloną twarz, wytarł w fartuch fryzjera i zapalił.

- Może pan zawsze powiedzieć, że znalazł się tutaj w wyniku presji wywołanej, dajmy na to…

…przez mniejszość niemiecką – dodał Tyrmand.

  Zapłacili za usługę, której nie otrzymali, na wszelki wypadek strzelili w pysk zdziwionego fryzjera i poszli napić się kawy.

  Była zimna, przesłodzona, a na dodatek przypominała – nie wiedzieć, czemu – wyleniałego psa.

- Nie podoba mi się ta podróż – powiedział cicho Kosiński – Po pierwsze nie mogę sobie przypomnieć, kto mnie na nią namówił, po drugie, jak na mój żydowski nos, tutaj nic do siebie nie pasuje. Statek do wody, alkohol do kieliszka, łóżko do pokoju, a przede wszystkim żona pana Alfreda do niego. Wie pan przynajmniej, jak ma na imię?

  Zaskoczony Tyrmand dość długo nie odpowiadał, a kiedy w końcu wydobył z siebie głos, brzmiał on mniej więcej jak dość długie, niezwykle rzadko używane przekleństwo.

- Właściwie nie wiem, co panu odpowiedzieć? Także nie zbyt dokładnie pamiętam, w jaki sposób znalazłem się na tej łajbie. Może…

  Nie zdążył dokończyć myśli, ponieważ pojawił się przed nimi w groteskowym ukłonie obrzydliwy służący pana Alfreda i zaprosił w jego imieniu na przedobiedniego drinka.

  Niestety byli tam wszyscy, nawet lekko wymęczona żona pana Alfreda, oraz młody człowiek, od początku rejsu kręcący się wokół nich, ale nie za bardzo znali jego rolę w całej tej zabawie.

- Najpierw się napijemy. Przykrości chwilę później – oznajmił pan Alfred, wskazał na zastawiony szklankami stół, z których jednak, co druga była pusta.

- Nowy rodzaj zabawy? – zapytał Tuwim.

- Bynajmniej. Pierwsza próba przygotowywania się do nadciągających czasów.

  Szybko wypili, kto chciał zapalił i wtedy dopiero pan Alfred powiedział, że jest całkowicie pewien, iż na statku znajduje się komórka UB.

  Spojrzeli na siebie ze zdziwieniem, ponieważ nikt nigdy wcześniej nie słyszał tego skrótu.

- Urząd Bezpieczeństwa, zbrojne ramię Partii.

- Dużo dzisiaj wypił? – Singer cichym głosem próbował obudzić usypiającą żonę pana Alfreda.

  Ten skinął na służącego i już po chwili trzymali w dłoniach po kilka stron cienko zapisanego papieru.

- To pobieżna historia powstania, celów działania tej kretynki, jak i skutków, które mogą także nas dotyczyć, gdy te kretyny dobiorą się do nas.

- Przecież na pierwszej stronie jest napisane, że powstała mniej więcej w 194…

  Pan Alfred się zdenerwował. Pierwszy raz widzieli go w takim stanie.

- Uważałem panów za ludzi inteligentnych, a poza wszystkim każdy z was w swojej twórczości, jeżeli mogę tak powiedzieć, manipuluje czasem, więc proszę nie zadawać mi głupich pytań. Doskonale wiem, który mamy dzisiaj dzień miesiąca i rok, ale...no, właśnie! Czas jest w stanie wszystko poprzestawiać, nawet z mojej niewinnej żony zrobił niezbyt wyrafinowaną kukiełkę.

- Jeszcze tylko dwa orgazmy i idę do siebie – jakby na zawołanie wyszeptała przez sen żona pana Alfreda.

- Sami widzicie…

- Nic nie widzimy – Tuwim jak zawsze był nadzwyczaj dokładny – stara się pan nam wmówić, iż w maju 1935 roku obserwuje nas organizacja, która powstanie nie wcześniej jak za lat osiem, dziewięć. To absurd, jak z wiersza Słonimskiego lub Lechonia.

- Ale to czysta proza Iwaszkiewicza – rzucił ktoś spod stołu poszukujący pełnej szklanki.

- Sami widzicie – westchnął pan Alfred – sytuacja jest nad wyraz poważna i…

- A można wiedzieć, jak dowiedział się pan o jej istnieniu? – Zapytał Singer.

  Zaskoczony pan Alfred przez kilka chwil nie mógł wydobyć z siebie głosu, aż w końcu wycharczał:

- Rano ktoś wsunął mi pod drzwi raport do wypełnienia. Pewnie pomylili kajuty.

- A kto mieszka obok państwa?

- To ciekawe pytanie, ale nie mieszka nikt.

- Jak to możliwe?

- Wykupiłem wszystkie kabiny obok, by mieć święty spokój.

- Więc pan ma – powiedzieli wspólnym głosem Kosiński i Tyrmand i demonstracyjnie opuścili zebranie.

Porucznik Świerzb nie spał już od kilku dni. Co prawda nie cierpiał na chorobę morską, ale dziwne i tajemnicze szyfrogramy co godzinę przysyłane z centrali doprowadzały go na kraj nerwowej wytrzymałości.

  Teraz rozparty w zardzewiałym fotelu dość tępo wpatrywał się w niewyrażającą niczego twarz sierżanta Kosa. Za to szeregowy Bińczycki nad wyraz był podniecony, podobno wygrał w kasynie trzy dolary i teraz nie wiedział, w jaki sposób powiadomić o swoim sukcesie Urząd Finansowy.

- Sytuacja zrobiła się nie do wytrzymana – powiedział, czując, iż mówi w pustkę i zupełnie bez sensu – W Centrali albo powariowali, albo robią sobie z nas jaja.

- W jaki sposób? – całkiem niewinnie zapytał Bińczycki.

  Zdenerwowało to porucznika Świerzba. I to bardzo, więc rozkazał Bińczyckiemu wstać i powtórzyć pytanie przepisowo.

- Znaczy jak?

- Nie jakbyście znajdowali się w Spatifie!

- Gdzie?

  Szybko wyrzucił go za drzwi, otworzył magiczny sejf i ostatnia butelka przepalanki z przedślubnej nocy żony wylądowała na stoliku.

- Z tym idiotą – wskazał na drzwi, za którymi przed sekundami zniknął Bińczycki nie da się wytrzymać, nawet po pijaku.

- Pewnie robi za piątą kolumnę – Kosowi coś tam obiło się o uszy, więc dał temu wyraz.

  Wprawnym ruchem zawodowego grajka Świerzb pozbył się z szyjki butelki przeklętego laku, jednym uderzeniem łokcia rozprawił się z korkiem i już po chwili tak potrzebny spokój wlewał się w ich wnętrza przynosząc ukojenie i przenosząc w stan nieważkości.

- Sytuacja wygląda następująco – Szepnął Świerzb nalewając jeszcze po jednej szklance i sprawdzając, czy Bińczycki nie podsłuchuje pod drzwiami: na górze jest państwo, które wszystkim steruje, to chyba jasne, trochę poniżej są elity, różne tam bankiety, panienki dziwnej profesji  wojskowi wyższej rangi, oraz tak zwana zdrowa tkanka narodu. Trochę niżej stoją uczciwie pracujący, cudzoziemcy, pogranicznicy i młodzież.

- A my? – Wyjąkał trochę przestraszony Kos.

- Nas nie ma! Zapomniałeś, co przysięgaliśmy?

- Rzeczywiście – jakby Kos na chwilę wrócił do rzeczywistości – nasza sekcja nie istnieje, nie ma jej nawet w rejestrach kościelnych.

- No właśnie – roześmiał się zadowolony nie wiadomo, z czego Świerzb, – więc nalej jeszcze po jednym – O czym to ja bazgrałem? Aha, więc po pogranicznikach i młodzieży już sama tylko hołota. Niestety. No, może jeszcze cichodajki, zbieracze runa leśnego, wampiry energetyczne różnego rodzaju, oraz tak zwana ciemna masa.

  Na chwilę zapanowała cisza. Portret Piłsudskiego trochę się jakby przechylił, ale nie zauważyli tego, zresztą, tyle kilometrów od centrali, jakie miało to znaczenie?

- Więc po tym wszystkim co powiedziałem pytanie ciśnie się samo. I jest proste: dlaczego mamy szpiegować tych kilku obszarpańców uważających się za pisarzy? Komu to jest potrzebne? A przede wszystkim, do czego?

- Na mój dusiu – przeżegnał się przerażony Kos – nie mam najmniejszego pojęcia.

- Niestety, ale ja także nie. I w tym jest problem. A jakby tego było mało Centrala, co godzinę przysyła kopie raportów adresowanych do najważniejszych osób w państwie, pewnie przez pomyłkę, to się zdarza nawet w Rosji, a w nich same dziwy. Popatrzmy tutaj.

  Spod siedzenia wyjął plik pomiętych papierów i zaczął czytać lekko sepleniąc, co chwilę sięgając po szklankę, która w rezultacie była zmuszona pokazać dno, jak i butelka.

- Lećcie do kabiny Bińczyckiego. Jak znam tego drania w szafie pod zapasowymi spodniami znajdziecie, co trzeba.

  Kiedy znowu szklanki były do połowy puste sierżant Świerzb odczytał pierwsza lepszą kartkę, którą okazała się depesza numer 435/bc:

- Taj.Współ .Agafon melduje: W Stoczni im.Lenina wrogie socjalizmowi elementy wzniecają godzinne przestoje w pracy. Według mojej oceny zanosi się na strajk generalny. Potrzebujemy powielaczy do wydawania dezorientujących ulotek, jak i oranżady oraz wsparcia moralnego.

  Rzucił kartką o ścianę, nie doleciała, więc poprawił szklanką.

- Co to wszystko do diabła znaczy? A widziałeś datę, którą podpisany jest ten donos?

- Nie

- 11 lipiec 1980 rok.

- Ktoś ośmiela się produkować fałszywki datowane czterdzieści pięć lat do przodu? Niesłychane.

- No właśnie – westchnął Świerzb – i jeszcze nam je podsyłają, jakbyśmy już co najmniej znajdowali się na Marsie.

  Nagle bez pukanie do pokoju wpadł Bińczycki. Radosny jak w nocy i we dnie.

- Nie muszę płacić podatku. Prawnik przy barze udzielił mi porady, iż podatki płaci się od najmniej ośmiu dolarów.

- A ile zapłaciłeś za jego drink?

  Bińczycki zamarł i zaraz zaczął się trząść w każdym z możliwych kierunków.

- Siedem.

- Więc cztery jesteś to tyłu. W tył zwrot i zjeżdżać Przynajmniej do rana nie chcę widzieć was na oczy.

  Kiedy znowu zostali sami Świerzb zapytał, ale tym razem jakby tylko siebie:

- Jeżeli w Centrali mają rok 1980, my na statku 1935 to gdzie znajduje się środek? Odpowiedział mu jedynie cichy odgłos występujący przy nalewaniu resztek do niezniszczalnych, a przede wszystkim niepoddających się czasowi szklanek.

Siedzieli przy specjalnie na tę okazję nakrytym stole. Wszyscy byli jacyś dziwnie milczący, niepewni, nie za bardzo wiedzieli, czy chcą coś zjeść, czy tylko wypić filiżankę herbaty.

 Nagle pojawił się kelner pytając, czy przypadkiem przed chwilą nie zauważyli spadającego do oceanu ciała?

- Niestety, a może na szczęście – szybko zbył go Tuwim – w takim razie poproszę o karpia w galarecie.

- Tak od razu? – zdziwił się zmęczony życiem spędzonym na wysłuchiwaniu żądań innych, nieco przygaszony mężczyzna – a gdzie obowiązkowa w takich sytuacjach konwersacja?

  Zaogniającą się sytuację uratowała żona pana Alfreda prosząc, by zniknął. Kelner odszedł jak to zwykle oni, naburmuszony i z wyraźnym niesmakiem.

- Ośmieliłam się oderwać panów od pracy z jednego tylko powodu - powiedziała żona pana Alfreda wcale na nich nie patrząc – by, że tak powiem, przedstawić, im – dodała znienacka sama trochę zaskoczona swoją nieporadnością językową – konkretną propozycję. Ponieważ mój nadzwyczaj atrakcyjny seksualnie mąż ma zadecydować, kto zostanie tegorocznym laureatem literackiej Nagrody Nobla oczekuję propozycji. Konkretnych.

  Z nerwów zapaliła papierosa nie z tej strony, co należy i przez chwilę miotała się nie wiedząc jak się zachować.

- Znaczy co? – zapytał zdesperowany Tuwim.

- Licytacja – odpowiedziała z godnością – czyli, kto naobiecuje więcej.

- Jak to możliwe, by, nawet dość bogaty, ale…Tyrmand próbował jakoś poskładać myśli.

- Dzisiaj, niestety, wszystko jest możliwe. Słonimski uważany jest za autorytet, więc dlaczego jakiś pan Alfred nie ma prawa przyznawać w gruncie rzeczy nic nieznaczącej nagrody? – zdziwił się Kosiński.

- A kto obdarzył go tymi prawami?

- My, czyli nikt.

 Powstał chwilowy rozgardiasz, za granicą nazywany Polskim Sejmem, ale momentalnie do akcji znowu wkroczyła żona pana Alfreda.

- Od tego momentu, nie chcę być już całkowicie anonimowa, znana jako żona pana Alfreda. Proszę się więc do mnie zwracać: pani X.

  Wrzuciła niedopałek papierosa do pustej szklanki i ta, momentalnie, zamieniła się w ognisko.

- Sprawy wyglądają następująco. Piętnaście minut do namysłu i konkretne propozycje. Jak się któryś z panów wstydzi się przedstawiać je przed kolegami na głos ostatecznie mogą być na piśmie. Tylko proszę użyć fantazji, taka gratka zdarza się tylko raz w życiu.

  Zostawiła ich, rozgorączkowanych i poruszonych, przeszła kilkanaście kroków i na korytarzu oparła się o ścianę. Czuła się jak w czasach mieszkania w służbówce, czyli jak służąca.

- Głupia, pokręcona baba – Powiedział ktoś, gdy tylko znikła za drzwiami, ale szybko się z tego wycofał, więc nie wiadomo, kto to był.

- Przeczuwałem, że podróż nie skończy się happy endem, ale nie przypuszczałem… zapłakał Tuwim.

- Nie kracz – poprosił Kosiński – jeszcze nie umieramy.

- Ale koniec już blisko – roztropnie zauważył Tuwim.

- Możliwe, ale jakie to ma znaczenie? – zdziwił się Singer – przecież piszemy nie dla laurów..

- Więc wytłumacz pan w takim razie po co? – Kosiński już rozglądał się za czystą karta papieru i piórem. Miał kilka propozycji i nie chciał, by wywietrzały.

  Po dziesięciu minutach trzymała w ręku cztery wymiętoszone kartki zapisane niezgrabnymi literami.

  Tuwim żądał, naturalnie oprócz nagrody, domu pod miastem, nowej żony, oraz ogromnych nakładów, Kosiński pół Ameryki, Tyrmand wszystkiego, tylko Singer, jak zwykle skromnie, możliwości – dla Żydów – także w odległej przyszłości, możliwości spokojnego spacerowania po Krakowskim Przedmieściu.

- Źle mnie panowie zrozumieli! – krzyknęła rozzłoszczona pani X kiedy znowu znaleźli się przy stole – propozycje miały wyliczać, co ja z tego będę miała, że któremuś z was załatwię nagrodę, a nie co wy osiągnięcie. A dlaczego zapomnieliście o seksie?

  Tym razem propozycje czterech wybitnych pisarzy pozostaną tajne, to znaczy nigdy nie dowiemy się, co konkretnie każdy z nich zaproponował pani X. W każdym razie w końcu lekki grymas uśmiechu pojawił się na jej twarzy, kiedy na nowo przejrzała propozycję.

- Teraz już wcale dobrze, więc wyznaczam konfrontacje interdyscyplinarne, czyli osobno u każdego z panów w ich kajucie. Zaczniemy od najmłodszego, czyli – spojrzała w notatki – czyli za pół godziny spotykam się z panem Kosińskim.

- Wiedział pan, że umrzemy w tym samym roku? – zapytał zdziwionego rozwojem sytuacji Kosińskiego Singer.

- Dlaczego pytanie pana sformułowane jest w czasie przeszłym?

- Ponieważ wszystko w życiu jest, niestety, w czasie przeszłym. Nawet przyszłość. A kiedy przyjdzie pani do mnie? – dopytywał się Singer – muszę przecież posprzątać, a to dla mnie rzecz niebywała.

- Pan Kosiński, Tyrmand, Singer, Tuwim, taka jest kolejność. A co do czasu, no cóż, to zależy wyłącznie od panów inwencji. Osobiście nie chcę narzucać żadnych reguł.

- Ale przecież już to pani zrobiła? – nie dowierzał Tuwim.

- Ktoś musiał przecież pierwszy przekroczyć Rubikon. Panowie nie za bardzo się do tego palili, więc znowu wszystko spadło na biedną kobietę.

  Z niechęcią wstała od stolika zastanawiając się, po jasną, zabawną noc bawi się w tę idiotyczną grę, przecież na statku oprócz tej czwórki i pana męża, było jeszcze 859 pasażerów, w tym, co najmniej jedna trzecia mężczyzn w kwiecie wieku, więc możliwości znalezienia kilku samców nie były ułamkowe. Ale ona, jak głupia, uparła się na tych czterech. Jakby ich możliwości seksualne przesłaniały cały świat. Naturalnie, że tak było, ale tylko na papierze, to znaczy, gdy sami pisali.

  Tuwim z Singerem udali się na spacer na podwórko, jak nazywali pokład, a Kosiński z Tyrmandem do baru.

- Ptaki wyleciały z gniazd – Powiedział cicho Tuwim nie patrząc pod nogi.

- Nie wiem, co ma pan na myśli, ale metafora jest ładna, chociaż kompletnie banalna, jak sanatorium w lecie – Odpowiedział Singer.

- Nie rozumiem.

- Sanatorium ma sens jedynie w zimie, gdy pada śnieg, jest minus dwadzieścia i wszystko zamarza. Nawet pamięć. Inaczej to tylko zwykła wylęgarnia zarazków.

- Coraz bardziej nie rozumiem – Tuwim przestał patrzeć pod nogi i spojrzał na ze zdumieniem na Singera.

- Poezja nie zrozumie prozy. I odwrotnie. Do widzenia. Na marach.

  Kosiński z Tyrmandem oparci o bar milczeli wystarczająco długo. Nie wiedzieli tylko, na co wystarczająco?

- W mojej prozie mężczyzna ma przewagę nad kobietą, nigdy odwrotnie. Jak to możliwe, że dopuściłem do tego w rzeczywistości? – zastanawiał się głośno Kosiński.

- Podobnie u mnie. Żadna kobieta pierwsza nie przekracza sama progu sypialni – Dodał cicho Tyrmand.

- To już lekka kolego przesadza. Ktoś musi przecież posprzątać.

- Jak zwykle czepia się pan drobiazgów, gdy jak wiadomo pryncypia się najważniejsze.

- Idiota – wyrwało się Kosińskiemu, ale na szczęście Tyrmand tego nie usłyszał zajęty przypominaniem sobie pierwszej sceny, w której opisał kobietę.

- Nie pamiętam – mruknął po chwili zdegustowany.

- I tym właśnie się różnimy – wpadł w słowo Kosiński – pan nie pamięta, a ja staram się nie pamiętać. To właśnie dzieli nasze twórczości.

- Jeszcze bardziej podzieli je Nobel – zaśmiał się Tyrmand.

- Wierzy pan w te bajki? – zdziwił się Kosiński – babsko jest niewyżyte seksualnie, do tego mąż, który niby ma zdecydować, kto dostanie nagrodę Nobla. Przecież to czysty absurd!

- Ale z czego właśnie, jak nie z absurdu właśnie, składa się dobra literatura?

- Pan wybaczy, ale nienawidzę teoretyzowania. Gdyby przewidywanie przyszłości byłoby możliwe, Hitler ze Stalinem pojawiliby się już przed wiekami, niekoniecznie w rolach, w których ich poznamy.

- To prawda, tylko, że literatura na szczęście nie…

- Proszę skończyć pieprzyć. Przyjdzie na to czas, kiedy odwiedzi pana pani X. Może w zamian napijemy się po jednym? – zaproponował Kosiński – czas, odkąd istnieje, dzielił się na stosunki seksualne odbywane przed alkoholem, albo po. Nie ma innej możliwości. Więc, na co się pan decyduje?

- Na po alkoholu.

  Wspólnie odwrócili się w stronę barmana, ale ich zdziwienie nie miało granic, kiedy spojrzeli w pytającą twarz pana Alfreda.

- Dorabia pan jako barman? – Kosiński nigdy nie tracił zimnej krwi.

- Bynajmniej, szukam żony. Podjąłem bardzo ważną decyzję i z tego powodu chcę razem z nią dzielić radość.

- Ona także podjęła bardzo ważną decyzję. Może być pan pewien – Przesylabizował Tyrmand.

- Jaką?

- A skąd na boga my mamy to wiedzieć?

- Byłem przekonany, iż kto, jak kto, ale panowie wiedzą wszystko - Przekomarzał się pan Alfred.

- W zasadzie to prawda – przyznał Kosiński – ale nie ma w nas nic z bufonów. Przynajmniej we mnie – dodał.

 I na tym się rozstali. Jak w złej powieści każdy poszedł w swoją stronę.

Nagle, jak ręką odjął, seks przestał mieć jakiekolwiek znaczenie. Szybko ubrała się zostawiając śpiącego mężczyznę własnemu losowi, na lustrze szminką napisała po hebrajsku kilka słów i czując się jak nowonarodzona spokojnym krokiem pokonała kilka schodów by w rezultacie znaleźć się na pokładzie.

  Było późne popołudnie bardzo wietrznego dnia. Czarne chmury gromadziły się na horyzoncie, kilka mew nurkowało w poszukiwaniu pożywienia, a małe dzieci pod opieką matek biegały jak oszalałe, pewnie także miały dość podróży.

  Usiadła na leżaku przy małym stoliku, na którym leżała paczka papierosów, pudełko zapałek, wieczne pióro, pusty kałamarz, nadpalone zdjęcie chyba przedstawiające Niceę oraz banknot jednodolarowy przekreślony czerwoną farbą.

- Moje życie jest chyba również bez sensu – pomyślała – można je porozkładać na tym stoliku i także nic nie będzie do siebie pasowało.

  Chociaż nigdy wcześniej nie paliła, teraz papieros sprawił jej wielką przyjemność…

- Ile rzeczy mnie ominęło – aż przestraszyła się tej myśli – na przykład nie wiem jak się smaży konfitury, nocą pływa kajakiem po zamarzniętym jeziorze, od teściowej pożycza niewielką sumę pieniędzy.

- Tyle nocy przeleżałam z kompletnie mi obcymi i nieznanymi mężczyznami i co z tego mam poza rozmazanymi wspomnieniami?

  Ale już drugi papieros nie smakował wcale, a trzeci zupełnie.

- Pewnie jest pani w ciąży – roześmiała się siedząca obok kobieta – ale proszę się nie denerwować, odrzucanie od papierosów, to tylko jeden ze symptomów. Inne to na przykład…

- Nie wie pani także, z kim w tej ciąży jestem? – zapytała dość niegrzecznym tonem.

- Mężatka?

  Skinęła głową, chociaż nie była pewna, czy jest to właściwa odpowiedź.

- Więc sprawa jest prosta.

- Dla pani widać tak. Ale nie dla mnie.

  Zaczął padać deszcz, ale nie wstała z leżaka. Nawet, kiedy ciężkie krople zaczęły sprawiać ból. Z niechęcią podniosła się dopiero, gdy uświadomiła sobie, że postępuje nieracjonalnie.

- Wspomnienia postanawiają umrzeć – pomyślała – ale co to znaczy? – przestraszyła się tej myśli i szybko poszła w kierunku kabiny.

  Na stole stały kwiaty, butelka szampana oraz karty do gry. Jak tylko weszła pan Alfred ubrany w gustowny szlafrok wstał z łóżka, podszedł do niej i usadził na wcześniej przygotowanym krześle.

- Podobno jako dziecko lubiłaś grać w karty, przynajmniej tak opowiadałaś, więc znowu zagrasz. Tym razem stawką będzie własne ja.

  Było to oczywiście kolejne przekłamanie, nigdy w życiu nie trzymała kart w ręku, a tym bardziej nie miała pojęcia o grze.

- Nie rozumiem – próbowała zyskać na czasie.

  Pan Alfred wprawie otworzył butelkę, nalał i po chwili trzymała w dłoni przyjemny kieliszek.

- Co znaczy własne ja?

- Jak wygrasz możesz robić, co chcesz. Jak przegrasz także, ale przynajmniej nie będę miał do siebie pretensji, iż nie próbowałem coś w naszym związku zmienić.

  Kompletnie go nie rozumiała. Nigdy. Nawet w nocy, kiedy zakradł się do służbówki nie była pewna, z kim się kocha. Była przekonana, że to jego ojciec.

- Mama wiedziała o nocnych wizytach ojca u mnie? – ni to zapytała ni stwierdziła – twoje milczenie tylko to potwierdza, więc biedaczku wydano cię za mnie by uratować małżeństwo twoich rodziców.

  Pan Alfred nigdy wcześniej nie pomyślał o całej tej w sprawie w ten właśnie sposób. Zaskoczyła go myśl, iż najprawdopodobniej tak mogło być.

- Posłuchaj mnie teraz uważnie – poprosił zapalając papierosa i popijając szampana – w mojej biografii jest napisane, iż nigdy się nie ożeniłem, chociaż w 1987 roku podobno dałem do gazety „Wientidning” następujący anons „ Bardzo bogaty, wysoko wykształcony mężczyzna mieszkający w Paryżu poszukuje wielojęzycznej damy jako sekretarki i opiekującej się domem”. Zatrudniłem młodą hrabiankę Bertę Kinsky, z którą bardzo się zaprzyjaźniłem i nawet pozwoliłem jakiś czas później na małżeństwo z innym mężczyzną, a która w 1905 roku jako Bertha von Sutter otrzymała Pokojową Nagrodę Nobla. Więc proszę przestać dręczyć mnie ojcem potajemnie w nocy nachodzącym służącą, z którą później się związałem, gdyż nigdy nie byłem żonaty. Rozumiesz? Nigdy nie byliśmy małżeństwem.

- Zwariował – stwierdziła spokojnie – a nie wierzyłam plotkom, że chodzisz po statku i udajesz Nobla, zapomniałeś, że nazywasz się Kondracki. A to i tak nie jest twoje prawdziwe nazwisko?

- Niestety nie zapomniałem, ale czasami przyjemnie być kimś innym, szczególnie patrząc na ciebie. Grasz?

  Wygrała cztery partie z rzędu nawet nie wiedząc, jak się gra nazywa i jak się w nią gra.

- Straszny z ciebie idiota – powiedziała, kiedy już leżeli w łóżku, butelka była pusta a karty zapomniane – i ktoś taki zostanie ojcem.

  W pierwszej chwili nic kompletnie nie zrozumiał, co miała na myśli. Dopiero jak zobaczył odsłonięty brzuch zrozumiał, o co jej chodzi.

- A kto cię zapłodnił?

- Znowu to samo – pomyślała – podejrzenia, niekończące się dogadywania i prawie zwierzęcy strach, że to nie on.

- Ojciec – powiedziała mu do ucha – ale nie twój.

 Kiedy po szybkim, najkrótszym z możliwych stosunków kobieta zasnęła, pan Alfred Kondracki z trudnością wstał, założył szlafrok, podszedł do stołu i z niechęcią spojrzał na pustą butelkę. Cała wieczność minęła zanim ubrał się i odnalazł otwarty jeszcze bar.

- Przepraszam – powiedział barman – ale wygląda pan, jakby w kasynie nie najlepiej panu poszło. Co podać?

  Poprosił o podwójną wódkę z sokiem i pomyślał, iż barman miał rację. W kasynie zwanym życiem nie szło mu najlepiej, chociaż jeszcze długo miał za co grać. Za to towarzystwo było szemrane, wliczając w to także kobietę wmawiającą wszystkim, że jest jego żoną.

Brudna żarówka, która prawie nie dawała światła, zwisała bezpośrednio z sufitu. Przewrócone krzesło bezwstydnie leżało obok niemożliwie dziurawej miednicy. Jakby tego było mało wokół niego poniewierały się buty nie od pary, pięknie ubrana lalka, oraz coraz rzadziej spotykany otwieracz do butelek.

 Na gołej podłodze w rogu kajuty spał szeregowy (podobno awans był w drodze, ale jakoś nie mógł dojść) Bińczycki, a sierżant Kos z niedowierzaniem przyglądał się, jak od chrapania co chwilę podskakuje mu brzuch.

- Nuda zabija nawet szybciej niż wyimaginowany wróg – pomyślał – a porucznika Świerzba, jak nie ma tak nie ma.

  Centrala nie wierzyła w jego zniknięcie i w każdej depeszy domagała się by przestali pić, a wzięli się do roboty. Po drugie zwróciła wszystkie wysłane w czasie rejsu raporty do weryfikacji.

- I co mam z nimi zrobić? – zastanawiał się sierżant Kos – przecież kompletnie nic z nich nie rozumiem. Przeczytał wszystkie, co najmniej dwanaście razy, ale nie był mądrzejszy, niż na początku tej bezsensownej drogi.

- Pewnie pisał je jakimś myślowym szyfrem, ale zabrał ze sobą klucz do ich wnętrza.

  Z pozoru były to nic wyrażające, jakby nie za bardzo rozgarniętego człowieka drętwe dywagacje o pożytkach płynących z częstego naprawiania garnków.

- I za takie głupstwa dochrapał się porucznika? – zdziwił się kolejny raz Kos – niestety, ale chyba będę musiał skorzystać z pomocy siły wyższej - zdecydował z niechęcią, kopniakiem obudził Bińczyckiego, rozkazał mu dostarczyć przewidziane w takim wypadku instrukcje i w końcu rozluźniony ponieważ decyzja została podjęta zapalił.

- Nie możesz, sam sięgnąć do szafy? Takie to trudne? - Birczyckiemu śniło się, że w końcu witał się z gąską.

- Nie rozumiecie, co to rozkaz?

- Rozumiem, ale nie pojmuję. Szafa stoi przecież za tobą, wystarczy tylko sięgnąć ręką.

- Więc sięgnijcie szeregowy i bez podskakiwania bo wyrzucę was za burtę.

  Bińczycki z ostentacyjną niechęcią podniósł się z podłogi, ziewną, wytarł nos, ale w końcu otworzył szafę i szara koperta znalazła się na stole. Sierżant Kos z ledwie ukrywanym zdenerwowaniem otworzył ją, a po chwili przeraźliwie białą kartkę papieru podniósł na wysokość oczu i przeczytał: kabina 345a.

- Na co czekacie? – zapytał widząc zdezorientowaną twarz szeregowego – proszę biegiem lecieć pod ten numer i przyprowadzić, kto by się tam nie znajdował.

  Po kilku minutach zaspany ksiądz Płaza z nieukrywaną niechęcią wszedł do tego strasznego pomieszczenia, usiadł na życzliwie podsuniętym przez Kosa krześle i powiedział:

- A jednak jest prawdą, że UB potrafi z wszystkiego zrobić bałagan. Nie wstyd wam?

- Czego? – zapytał sierżant Kos – przecież tylko staraliśmy się doprowadzić obce nam środowisko do znanych wyobrażeń. Nie możemy ponad trzy tygodnie pracować…

  Ksiądz Płaza starał się nie słuchać, co mówił ten głupi idiota, miał szczery zamiar szybko załatwić sprawę i wrócić do normalności.

- Ksiądz sprawuje tak zwaną duchową opiekę nad naszą komórką? – Znowu usłyszał pytanie, ale tym razem był zmuszony na nie dopowiedzieć.

- Niestety.

- Więc proszę po linii służbowej wyjaśnić nam, co zawierają raporty pisane przez zaginionego porucznika Świerzba. Za nic nie możemy ich przyswoić, a centrala wymiguje się robiąc nam wbrew.

  Z niechęcią zagłębił się na kilkadziesiąt minut w lekturze, podczas gdy Kos i Birczycki starli, się sami nie wiedząc, po co sprzątać pokój.

- Niezbyt literackie knoty, pisane przez chorego psychicznie człowieka - powiedział w końcu ksiądz Płaza ze znużeniem rzucają papiery na stół.

- Zawierają coś w warstwie drugiej? – Kos niestety nie potrafił wyrazić swoich myśli inaczej.

- Czyli coś nienazwanego, tajemniczego, lub wskazówki jak macie postępować? – dopytywał się Płaza.

- Wyrwał mi to towarzysz z gardła. Właśnie tak chciałem zapytać.

- Nie i proszę niczego takiego się nie doszukiwać. Człowieka, który to pisał powinno się jak najszybciej wyizolować ze społeczeństwa – ksiądz Płaza wstał.

- Sam się wyizolował, prawdopodobnie wyskoczył za burtę, tak przynajmniej twierdzi pewien starszy kelner. Nie zmieniał zdania nawet, kiedy zastosowaliśmy trzeci stopień perswazji.

- A co ja mam z tym wszystkim wspólnego? – ksiądz Płaza niecierpliwił się coraz bardziej.

- Pan jest, jak nas przed odpłynięciem poinformowano, oczywiście anonimowo, od celów wyższych, a taki właśnie nadszedł. W raportach porucznika musi kryć się jakiś passus – upierał się Kos.

- Więc znajdźcie go, z przyjemnością potwierdzę wysyłając swoim drogami do Centrali odpowiednie zawiadomienie i po sprawie.

- Ba! Ale jak się do tego zabrać? – dopytywał się Kos.

- Normalnie, czyli od początku.

  Kiedy tylko zamknęły się za nim drzwi rzucili się na butelkę.

- Teraz jeszcze bardziej rozumiem, dlaczego nigdy nie przepadałem za klerem – powiedział cicho Bińczycki jak tylko spokój na nowo zagościł w ich umysłach – a żebyś widział jak ta „opieka duchowa” mieszka! Przepiękny apartament z widokiem na plażę, port oraz…

- Z jego kajuty widać port? – nie wierzył Kos – to chyba znaczy, że ta część statku już dopłynęła do brzegu. A dlaczego nie nasza?

- Nie wiem – zdecydowanie nie opuszczało Birczyckiego – a na toaletce w łazience zauważyłem aż cztery butelki wody po goleniu.

- Wpuścił cię do łazienki?

- Kąpał się, kiedy wszedłem, zresztą bez pukania, przecież sytuacja była awaryjna.

  Po godzinie bezowocnego ślęczenia, przemiennie nad butelką i raportami poddali się i postanowili poprosić o pomoc jednego z czterech pisarzy, dla dobra których zostali przez zwierzchników wysłani w podróż. Nie wiedzieli jednak, który ma to być, więc postanowili losować. Napisali więc w miarę kaligrafowanymi literami cztery nazwiska, zwinęli kartki, wrzucili je do kapelusza, chwilę nim potrzęśli i w końcu z westchnieniem ulgi jedną z nich Kos wyjął, rozwinął i odczytał: Putrament.

- Chyba czeka nas los porucznika Świerzba – stwierdził cicho Kos – cały świat zbuntował się przeciwko nam. Tylko, dlaczego?

  W książce gości statku nie odnaleźli nazwiska Putrament, więc zdecydowali się prosić o pomoc pierwszego z napotkanych pisarzy.

  Na swoje nieszczęście był to Tyrmand. Właśnie miał zamiar wrócić do kabiny, kiedy podeszło do niego dwóch dość rozgorączkowanych mężczyzn. Nazajutrz rozpoczynał się przedostatni dzień podróży i wszyscy byli nienormalnie podekscytowani.

- Nasza rozmowa jest całkowicie prywatna – powiedział cicho Kos, więc oczywiście nie będzie z niej sporządzona żadna notatka.

  Tyrmand spojrzał na niego z zainteresowaniem, ponieważ nie często o północy słyszał taki stek głupstw.

- Chyba, że pan woli formalną rozmowę u nas na posterunku – nagle wypalił Bińczycki – w takim razie pójdę się przebrać w mundur.

- Nie musi pan, wszystko mi jedno – Tyrmand szybko stał się spokojniejszy, znał Rosjan aż za dobrze i wiedział, że z nimi nie ma żartów.

- Dobrze mówią panowie po polsku – próbował odwlec moment, w którym znowu musiał opowiadać o Prawdzie Komsomolskiej, kiedy oni i tak wszystko wiedzą lepiej.

- Dziękujemy, staramy się, ale daleko nam jeszcze do doskonałości. Gdzie możemy porozmawiać?

  Powodowany chwilowym impulsem zaprosił ich do kabiny. Od początku rejsu nie pozwolił ścielić łóżka, sprzątać ani nawet opróżnić kosza, więc pomieszczenie wyglądało jakby przeszedł przez nie tajfun.

- Na swoje nieszczęście nasz kolega zaczął się bawić w literaturę. Więc prosimy pana, jako wybitnego pisarza naturalnie, przejrzeć jego bazgraninę – powiedział Kos kładąc na kolanach Tyrmanda kilkanaście kartek – my nic z tego nie rozumiemy.

- W porządku, ale skąd wiedzieli panowie, że czasami param się piórem?

- Jak przypuszczałem strata czasu, zaczyna robić sobie z nas jaja - krzyknął Bińczycki – co znaczy „ parać piórem”?

- Mniej więcej to samo,, co „zażywać tabaki” – dodał niewzruszony Tyrmand zaczynając rozumieć, kim ci dwaj dziwni, nieuczesani miłośnicy sztuki są.

- Proszę wybaczyć, mój kolega przyszedł z drogówki i nie opanował jeszcze całego repertuaru dobrych manier – próbował ratować sytuację Kos.

  Tyrmand nie nic nie odpowiedział i zaczął czytać. Kiedy po czterdziestu minutach skończył nie miał najmniejszych zastrzeżeń. Była to świetna, bardzo nowoczesna w formie, ale jednak literatura.

- Nie ulega wątpliwości, że kolega ma talent. Tylko dobór na głównego bohatera opowiadań garnków jest trochę dziwny – Powiedział oddając Kosowi w swoim mniemaniu rękopis.

- Jest w tych tekstach jakieś drugie dno? Bo w garnkach bywa – dopytywał się Kos.

- Naturalnie. I to głębokie.

- A jednak – ucieszył się Kos – Centrala właśnie coś takiego podejrzewała, ale to nam kazała go znaleźć. Jak go nazwać?

- Metafizyka.

- Proszę?

- Metafizyka, czyli dziedzina badająca własności bytu.

- Czyli jednak Świerzb na coś wpadł – znienacka dodał Bińczycki, ale natychmiast zamilkł, kiedy tylko spostrzegł karcący wzrok Kosa.

- Może pan to wyjaśnić w bardziej zrozumiałej polszczyźnie? – Poprosił Kos.

- A jak długo uczą się panowie tego języka? – Tyrmand potrafił być niemiłym wspomnieniem samego siebie.

- Całe życie –zgodnie z prawdą odpowiedział Kos.

- Czyli mocodawcy panów mają w stosunku do Polski długotrwałe plany – Tyrmand intensywnie wpatrywał się w twarz sierżanta Kosa, ale nie zauważył żadnych napięć.

- Oczywiście, jak może być inaczej – odpowiedział, nie wiadomo dlaczego cyzelując każde słowo.

- W celu? – brnął dalej Tyrmand.

- By na przykład takie talenty jak nasz kolega nie przeszły bokiem. A co z bytem?

- Jest. Czasami nawet na wyciągnięcie ręki, ale nie jest łatwo uchwycić moment, w którym należy rękę tę wyciągnąć. Poza tym zawsze mogą przytrafić się nieprzewidziane przeszkody, które…

- Serdecznie panu dziękujemy – Kos zaczął traktować notatki Świerzba jak narodowy skarb.

- To wszystko?

- Nie – zadecydował nagle Kos nawet się nie zastanawiając – jak już rozmawiamy, to może łaskawie opowie pan, dlaczego wszyscy czterej tak zawzięcie gonicie za jakimś Graalem?

- Czyli legendarnym kielichem, z którego Chrystus pił podczas Ostatniej Wieczerzy? – ironicznie dopytywał się Tyrmand i Kos momentalnie zrozumiał, iż trochę przesadził – o wszystko, tylko nie o to może nas pan podejrzewać.

- Nie miałem takiego zamiaru. Jakoś tak samo mi się wyrwało.

- Przełożeni w Moskwie nie będą zadowoleni.

- Dlaczego od razu w Moskwie? – zdziwił się Kos – mamy własne dowództwo. W Legionowie.

- Nie byłem – przyznał Tyrmand – a szkoda, mógłbym pomóc w nauce języków.

- Zapiszę – Kos podał mu rękę i po chwili Tyrmand – i w odpowiednim czasie ktoś się do pana zgłosi.

  Kiedy wyszli Tyrmand spojrzał na zegarek, ale ten nie pokazywał żadnej godziny.

- Jak to możliwe? – pomyślał zanim położył się do łóżka – przecież wszystko może zniknąć, tylko nie czas.

  Za to Kosiński nie mógł zasnąć. Przez dłuższą chwilę wiercił się w łóżku, ale w końcu dał wygraną, z niechęcią wstał, ubrał się i wyszedł. Był środek nocy i nie wiedział, co ma z sobą począć.

  Na szczęście w przedniej części statku jakiś bar był jeszcze czynny, więc łapczywie wypił dwie wódki zanim wzrok przyzwyczaił się do wszechwładnie panującego mroku.

- Dlaczego wsiadłem na ten rozkojarzony statek? – pomyślał – i jak rodzice mogli dwulatkowi zezwolić podróżować samemu?

  Nie widział, ale za nim zdążył o tym pomyśleć, podeszła do niego niewiele starsza dziewczynka i niewyraźnie wypowiadając słowa szepnęła:

- Aż tak strasznie się nie martw. Za kilkadziesiąt lat zostaniemy kochankami. Spotkamy się na stoku narciarskim w Davos. Będziesz wtedy przewodniczącym amerykańskiego PEN Klubu, a mój mąż na kilka dni wyjedzie do Paryża.

- Przyszłość – powiedział jak tylko dzieci to potrafią – nie wiem jak mam rozumieć to słowo?

- Między innymi dlatego zostaniesz pisarzem – Odpowiedziała rezolutna dziewczynka.

- Już nim jestem – Barman zdziwił się słysząc tak jednoznaczne stwierdzenie.

- Trochę to skomplikowane, nawet dla mnie, ale spróbuję to krótko wytłumaczyć – odsunął napierającego na bar pijaka – proszę sobie wyobrazić górę, a u jej podnóża chłopca, mniej więcej dwuletniego, który jednak próbuje się na nią wdrapać, chociaż nie ma ani rąk ani nóg.

- Wystarczy – poprosił barman – wysiadam. Między innymi dlatego pracuję po nocach i na statku, by nie zajmować się sprawami nadprzyrodzonymi. Miałem kiedyś narzeczoną, data ślubu była wyznaczona i nagle matka tej kobiety przychodzi do mnie i proponuje żebym ożenił się z nią.

- Jestem starsza, więc teoretycznie wcześniej umrę i będziesz miał święty spokój – argumentuje, więc przyznaję jej rację, ale kiedy w moim łóżku odnajduje ją jej mąż sytuacja robi się niewesoła, ale on tylko się śmieje, bredzi coś o dzięciole, który w stare drzewo stuka.

- I jak się film skończył? – dopytuje się Kosiński.

- Życie nie jest filmem – odpowiada barman – więc nie wszystko musi mieć swój koniec.

- Rzeczywiście – przyznaje mu rację Kosiński – sztuka i życie za bardzo się różnią, by przywiązywać do nich jakąś wartość. Ale jednak na czymś przecież człowiek musi się opierać?

- Nie przesadzaj pan – barman jest coraz bardziej zdegustowany - powiadają, że podobno zawojował pan świat, ale słuchając, co ma pan do powiedzenia dziwię się jak to możliwe.

- Bezczelność przede wszystkim – śmieje się Kosiński – ale subtelna.

- Nie wiem, co to znaczy.

- To proste. Należy tylko całemu światu wmówić, że się jest najlepszym. Reszta, kobiety, pieniądze, sława jest tylko kwestią czasu.

- A talent?

- Talent z tym wszystkim nie ma nic wspólnego. Chyba, że chodzi panu o talent do wmawiania światu wyjątkowości swojej  osoby. Ale jak już przed chwilą powiedziałem to nie nazywa się talent, ale bezczelność, więc wtedy w łóżku z matką przyłapał cię jej mąż należało wszystkim, przede wszystkim jednak sobie, wmówić, że z tą leży twoja narzeczona, w żadnym wypadku jej matka. Jeżeli potrafiłbyś to cały świat stałby otworem, ale zostałeś barmanem, czyli…

- Chyba jest pan pijany – Barman odsunął od niego kieliszek.

- Nigdy nie byłem trzeźwiejszy – uśmiechnął się Kosiński – widać nie rozumiesz, o czym rozmawiamy.

- Jest trzecia w nocy – powiedział barman - więc mam prawo…

- Wszystko tylko ci się wydaje. Jest środek dnia, jesteśmy młodzi i wszystko przed nami.

- A ciemność?

- Tylko ty ją widzisz. I już nigdy w życiu już się z niej nie wydobędziesz.

  Usiadł przy stoliku, z paczki, którą ktoś pewnie zapomniał wyciągnął papierosa, próbował zapalić, ale ten za nic nie chciał posłuchać ognia.

- Wszystko zaczyna skręcać w niebezpiecznym kierunku – powiedział cicho – ale przecież tak musiało się skończyć. Już pierwsza godzina na statku była symptomatyczna, gdy legitymowano nas na każdym kroku, rewidowano bagaże, a na końcu każdy musiał podpisać, że odpowiada za serwis, na którym będzie jadł.

- Pan Kosiński? – kobieta była stara, gruba i nie grzeszyła centymetrami liczonymi od podłogi w kierunku sufitu.

  Przez ułamek sekundy zastanawiał się czy nie zaprzeczyć, ale jak zwykle próżność zwyciężyła. Przytaknął.

- Czytałam pana powieść zatytułowaną Kroki, ale kompletnie jej nie zrozumiałam. Może mi pan jako bajkę na dobranoc po swojemu opowiedzieć jej treść?

- Tylko ją napisałem, więc za dużo proszę od mnie nie wymagać.

  Kobieta patrzyła na niego jak na zadżumionego, w końcu tylko machnęła ręką, rzuciła mu pod stopy półdolarówkę i wolno odeszła.









home | wydarzenia | galeria sztukpuk | galerie | recenzje | forum-teksty | archiwum | linki | kontakt