magazyn sztuki


Klubu Dziennikarzy Pod Gruszką

promocja powieści Krzysztofa Pasierbiewicza

pt. „Magia namiętności”

Prowadzenie Roman Wysogląd

Wieczór uświetniła artystycznie:

Ewa Kolasińska

oraz

Anna Wójciak

laureatka 1-szej nagrody

tegorocznego

46. Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie

Promocja odbyła się 1 grudnia 2010 r., o godzinie 18.00

w Sali Fontany Klubu Dziennikarzy Pod Gruszką w Krakowie


Magia namiętności to melodramatyczna powieść z sensacyjną akcją, przypominająca Doktora Żywago Borysa Pasternaka. Na tle czasów PRL-u autor opowiada o szalonej, wyzwolonej miłości,

która została poddana najcięższej próbie w konfrontacji z siermiężną rzeczywistością. Powieść jest zapisem losów młodego polskiego inteligenta, w okresie od początku epoki Gierka po pierwsze strajki robotnicze w Radomiu. Akcja rozgrywa się na kilku kontynentach – rozpoczyna się na kultowym transatlantyku „MS Batory”, przenosząc się kolejno do Chicago, w sfery naukowe Krakowa, na salony dyplomatyczne ówczesnej Warszawy, do Brukseli, w egzotyczny świat brazylijskich elit, by się zakończyć w Krakowie. Poruszający jest zwłaszcza dylemat bohaterki, pięknej top-modelki, która musi wybrać pomiędzy instynktem matki a namiętnością do ukochanego mężczyzny, intrygujące zderzenie polskiej mentalności z kulturą Zachodu, ciekawie też pokazany został problem patologicznej niechęci obrońców władzy ludowej do inteligencji. Powieść Magia namiętności to obraz ustawicznej walki pomiędzy

emocjami i intelektem. Przeczytaj, a dowiesz się, co zwycięży.

 

Powieść Krzysztofa Pasierbiewicza pt. Magia namiętnościma bardzo filmową konstrukcję. Przedstawia namiętny romans z PRLem w tle, w którym ważną rolę odgrywa patriotyzm i poczucie narodowej tożsamości. Powieść ta zawiera więc prawie wszystko, czego potrzeba, aby stworzyć film o nas, Polakach, miłosnym i zbiorowym szaleństwie

 

Z wypowiedzi prof. Gabrieli Matuszek, Prezesa krakowskiego oddziału

Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, podczas promocji książki w Jastarni


Roman Wysogląd

Magia? Ale, czy tylko z nazwy?


 Formuła wieczoru wymaga, bym Państwu przedstawił autora promowanej książki. Nie będzie to łatwe, bo Krzysztof Pasierbiewicz to indywiduum, którego nie sposób zaszufladkować, ba, nawet przymierzyć do jakichkolwiek wzorców osobowych.

Krzysztof Pasierbiewicz jest Krakowianinem. Maturę zdawał u Kochanowskiego, na AGH zrobił magisterium z geologii i na tejże uczelni przez wiele lat był pracownikiem naukowo-dydaktycznym. Autor licznych publikacji naukowych, szeroko cytowanych w kraju i za granicą. Laureat indywidualnej nagrody Ministra Szkolnictwa Wyższego i Techniki przyznanej mu za wybitne osiągnięcia w dziedzinie sedymentologii eksperymentalnej. Krzysztof Pasierbiewicz jest także tłumaczem wyróżnionym przez UNESCO International Centre for Enineering Education za promocję roli języka angielskiego w pokonywaniu interdyscyplinarnych barier komunikacyjnych. Przez szereg lat był tłumaczem i konsultantem językowym korporacji Philip Morris. Poza tym znany w mieście szaławiła, obieżyświat, zapalony narciarz i tenisista.

Ostatnimi laty wziął się za pisanie książek.

To tyle o skrótowym życiorysie naszego autora.

Pod Wawelem krążą jednak plotki, że ten urodzony humanista został technikiem wyłącznie, dlatego, by spełnić marzenie mamy, która go zdołała przekonać, że prawdziwy mężczyzna nie może być jakimś ofermą, lecz jak jego ojciec, solidnym inżynierem, a jakim? – wszystko jedno. Wieść niesie, że Krzysztof został na uczelni, bo miał blisko do pracy i wręcz nie cierpiał rannego wstawania. Nie wiem, czy to prawda, ale fama głosi, że urzeczony plażami Półwyspu Helskiego napisał doktorat o zmarszczkach na piasku, a żeby było śmieszniej, ową baśniową dysertację opublikował w bardzo szanowanym amerykańskim piśmie naukowym.

A jak mi kiedyś wyznał przy barze w Piwnicy, po 35-ciu latach pracy na uczelni, po raz pierwszy w jego mozolnej karierze, dostał coś od Państwa za darmo. Były to nieodpłatne oprawki do okularów. Jednakże, soczewki musiał dokupić już z własnych funduszy, i to ponoć ostatecznie zadecydowało, że zdradził naukę dla pisania książek.

I wówczas ze zdumieniem odkrył, że to właśnie twórczość literacka, a nie naukowa, jak sobie wmawiał przez całe dekady, jest jego prawdziwą pasją. Lecz nic nie poszło na marne, gdyż, choć trochę późno, wziął się za pisanie w najlepszym momencie, kiedy już wiedział o życiu, jeżeli nie wszystko, to prawie.

  Obecnie Krzysztof Pasierbiewicz to bawiący się życiem i literaturą, bezgranicznie wolny dżentelmen na „emeryturze” – nie muszę chyba dodawać, że ostatnie słowo ująłem w cudzysłów.

 Umiejętność pisania zawsze uważana była za SZTUKĘ. Szczególnie dzisiaj, w dobie skrótowego myślenia i porozumiewania się esemesami, emailami, czy podobnymi idiotyzmami, komunikacja ze światem poprzez książkę nabiera szczególnego znaczenia.

  Ktoś, kto dzisiaj potrafi napisać list uchodzi za inteligenta, książkę za wariata, a powieść o miłości za?..

  No właśnie? Za kogo?

   Od lat mam z Krzysztofem Pasierbiewiczem problem, nazwijmy go natury towarzysko – artystycznej.

  W tak zwanych latach zaprzeszłej młodości ocieraliśmy się o – pewnie – te same kobiety, bary, komisy z ciuchami, gdzie można było się ubrać bez narażenia na świerzb.

  Później, jak to w życiu bywa przyszły śluby, rozwody, zagraniczne eskapady, czyli życiowy banał, typowy dla osobników o wrażliwości ciut czulszej niż średnia krajowa.

  I oto nagle, po latach, pijąc kawę w nieistniejącym już lokaliku Vis a Vis w Krakowie (znaczy speluna istnieje nadal, ale ludzi już nie ma) dostałem od Krzysztofa w prezencie pięknie wydane wspomnienia(?) z Jastarnii i Helu, który i mnie kiedyś był szczególnie bliski. Nawet ja się wzruszyłem, bo „Epopeja Helskiej Balangi – GRUPA” – taki ma tytuł ta książka - to bibliofilski rarytas edytorsko-poetycki traktujący o czymś, co było piękne i łączyło ludzi, a więc tym, co teraz różnej maści „postępowcy” usiłują usunąć w niepamięć. I jak się okazało miałem tak zwanego nosa podejmując się recenzji tej uroczej książki, gdyż w kilka miesięcy później właśnie ona zakwalifikowała się do ścisłego finału Międzynarodowego Festiwalu Sztuki Książki w Łodzi objeżdżając z festiwalową wystawą wiele światowych stolic, a Biblioteka Polska w Londynie poprosiła autora o jeden egzemplarz. 

  Następną fanaberią literacką Krzysztofa był intelektualny żart podany w formie „donosu” na byłą rzeczywistość, czyli prześmiewcza książka pt. „Podaj Hasło”, traktująca o tym, w jaki sposób próbowaliśmy przetrwać wiadomy Czas, a także, co się z nami stało, kiedy przyszło Nowe. Tu należy wspomnieć, że nad wyraz trafną recenzję tej „wesołej” książki napisał nasz krakowski krytyk literacki Wacław Krupiński.

  Ale ostatnio zaczęły się przysłowiowe „ schody”. Krzysztof wydał powieść. I teraz właśnie zaczyna się mój problem.

  Jak bowiem potraktować drobne wpadki językowe? Z przymrużeniem oka? Bezlitośnie je wytknąć? Nie wiem. Nie będę się jednak wymądrzał, bo nie to jest najbardziej istotne dla czytającego „Magię namiętności”.

Lecz cóż, jeżeli już Krzysztofie wszedłeś do rzeki zwanej literaturą trudno, sam chciałeś i musisz się nauczyć jak unikać wirów.

  Jak wiadomo powieść przede wszystkim istnieje w języku. I właśnie, dlatego czytając książkę Krzysztofa bardziej ciekawi mnie, co, a przede wszystkim jak ludzie mówią, niż tak zwana akcja.

  Bo tło, – jeśli można tak powiedzieć – dramatu to siermiężna Polska towarzysza Wiesława i hojnego sekretarza Gierka, sławny Batory, polonijne Chicago, salony dyplomatyczne ówczesnej Warszawy, egzotyczna Brazylia, ale przede wszystkim szczególnie nam bliskie, zupełnie po wojnie nieistniejące w literaturze miasteczko, zwane Krakowem.

  Osobiście najbardziej w książce Krzysztofa drażnią mnie dominujące – i stale obecne – jedynie dwa kolory, szary, i bajecznie tęczowy.

  Bo chyba jednak nie tak wyglądał wtedy świat, nasz tutejszy, oraz „ ich”, gdzieś tam?

  Poza tym zgadzam się z opinią prof. Matuszek, iż powieść Krzysztofa to „namiętny romans z peerelem w tle, a także fascynująca opowieść zawierająca prawie wszystko, czego potrzeba, aby stworzyć film o nas, Polakach, miłosnym i zbiorowym szaleństwie...”.

  Ale dla mnie ta książka jest przede wszystkim fascynującą encyklopedią ludzkich charakterów, na szczęście różnych, a to bywa już zaletą wytrawnego pisarza.

  O Miłości nie będę się wypowiadał, ponieważ kompletnie się na tym nie znam.

  Bohater książki przeżył coś wielkiego i tylko mu tego pozazdrościć. Jednak, jak znam życie, natychmiast znajdą się zawodowi pesymiści, naturalnie na wszystkim znający się najlepiej, szczególnie na literaturze, choć często jedyny kontakt, jaki z nią mieli ograniczał się do paradowania po Floriańskiej z Ulisesem, bądź Grą w klasy pod pachą.

  I właśnie ci mądralińscy rzucą się na powieść Krzysztofa, jak kiedyś dziecko na wymarzoną pomarańcz, wytykając jej powierzchowność, nachalność opisów na przykład Warszawy, czy…banalność miłości.

  Ale jak wszyscy doskonale wiemy właśnie banał jest gruntem, na którym buduje się dom zwany książką.

  Lecz to wie to tylko garstka wtajemniczonych, do których właśnie dobił Krzysztof.

  Oto stoi przed państwem człowiek, który nie tylko odnalazł i przeżył, ale przede wszystkim opisał miłość.

A jak? Przeczytacie sami.

A jeżeli się Państwu w Magii namiętności coś nie spodobało, to spróbujcie sami. I wtedy porozmawiamy. Może nawet w tym samym miejscu?

Roman Wysogląd

 

Krzysztof Pasierbiewicz

Dobry wieczór Państwu,

Bardzo Państwu dziękuję, że zechcieliście zaszczycić dzisiejszy wieczór swoją obecnością. Wyrazy podzięki składam także Pani Grażynie Potoczek za gościnę w tym kultowym miejscu.

Mili Państwo! Pewnego dnia wygadałem się w mieście, że planuję promocję „Magii namiętności” w Klubie Dziennikarzy Pod Gruszką.

W rewanżu, lokalny areopag niestrudzonych bywalców wernisaży i promocji książek dał mi tak zwaną „dobrą radę”. Otóż przestrzeżono mnie, że w Krakowie, warunkiem udanej promocji jest, by za prowadzącym stali albo dziennikarze, albo sfery uniwersyteckie, albo Kuria.

Ponieważ uważam, że SZTUKA, jeżeli jest sztuką, świetnie sobie radzi bez zinstytucjonalizowanych rekomendacji, poprosiłem o poprowadzenie części literackiej dzisiejszej uroczystości Romana Wysogląda. Pytacie Państwo, dlaczego? Otóż właśnie, dlatego, że nie stoją za nim ani żurnaliści, ani luminarze nauk, ani księża. Stoi za nim natomiast niekwestionowana i bezinteresowna miłość do literatury.

Poza tym, to on się odważył napisać recenzję mojej pierwszej książki publikując ją na łamach Magazynu Sztuki „SztukPuk”.

Na wstępie słowo do krytyków, szczególnie tych nie do końca zawodowych. Może to i truizm, ale uważam, że książka najlepiej broni się sama. Sęk jednak w tym, że znam wcale nie mało przykładów osądów ogłoszonych a priori, nim jeszcze dzieło zdążyło opuścić drukarnię. Stąd moja skromna prośba. Kochani! Nim ją weźmiecie „na warsztat”, przeczytajcie książkę.

A teraz już poważnie, chciałbym teraz Państwu krótko opowiedzieć, dlaczego i jak napisałem „Magię namiętności”.

Otóż, moim zdaniem, udana książka to taka, którą ludzie chcą czytać, bez oglądania się na opinie, mody, czy też trendy.

Noblista Isaak Singer powiedział, że: „nie sposób napisać dobrej powieści, w której nie byłoby wątku miłosnego, a ci, co próbowali doznawali zawsze porażki”.

I właśnie w myśl tego genialnego spostrzeżenia pisałem „Magię namiętności”, powieść niepoprawnie romantyczną, w której na przekór temu, co obecnie modne, opowiedziałem o pewnej szalonej miłości, jaką Pan Bóg kiedyś podarował parze wybranych przez siebie kochanków. Powiem Państwu więcej. Tę niewiarygodną historię opisałem ze strachu, że świat mógłby się o niej nigdy nie dowiedzieć.

Jeśli mnie ktoś spyta, co wynika z tej powieści, odpowiem, że nie wiem, ale w tym przypadku nie to jest najbardziej istotne dla czytającego. A jak mi zarzucą, że bohaterowie to para szaleńców, pozwolę sobie przypomnieć, że Magia namiętności to romans, a miłość kończy się bezpowrotnie, gdy któreś z kochanków powraca do racjonalnej wizji postrzegania świata. Przecież sam mistrz Tatarkiewicz pisał w słynnym traktacie, że nie ma prawdziwego szczęścia bez elementu szaleństwa.

Mądry noblista, o którym wspomniałem, odważył się też powiedzieć, że: „literatura powinna być głównie rozrywką, a sztuka zbyt wnikliwa i długa jest nudna nawet, gdy jest dobra”.

Hołdując tej oczywistości bardzo się starałem, żeby nie zanudzić czytelnika wydłużaniem akcji oraz analizą nikogo nie obchodzących problemów.

Książkę podzieliłem na szereg krótkich opowiadań, z których każde, wnosi coś nowego, generuje napięcie, zawiera jakąś niespodziankę i konkretną puentę. 

Z tego powodu „Magia namiętności” to prawie gotowy scenariusz do sensacyjnego filmu. To taki polski „Doktor Żywago” – tam był tragiczny romans z rewolucją w tle, a tu perypetie miłości, która na swej drodze natrafiła na rafy siermiężnego PRL-u.

By pobudzić wyobraźnię czytelnika posłużyłem się częstymi przeskokami akcji i powrotami do wspomnień dzieciństwa, czego przykładem będzie odczytany za chwilę fragment.

A pragnąc powieść ożywić, na obrazy czarno-białe, symbolizujące mroczne czasy komuny, nałożyłem zrodzone z mrzonek zniewolonych ludzi, przesadnie kolorowe pejzaże ówczesnego Zachodu. 

Niektórzy zapewne pomyślą, że to, co opisałem nie mogło się zdarzyć naprawdę. A wydarzyło się!!! Jest na to kilku świadków, również na tej sali. Lecz, po co nam świadkowie, skoro już Richard Burgin powiedział, że: „im mniej bohater przypomina innych ludzi tym jest prawdziwszy, a jeśli coś daje się porównywać, to już nie jest literatura”.

W myśl słów Isaaka Singera, że: „cała sztuka zajmuje się emocjami, a kiedy zaczyna być zbyt intelektualna traci wszystko”, pisałem głównie o tym, co wzbudza namiętności – stąd pozornie pretensjonalny tytuł książki. Ale, jeśli wbrew temu, co może sugerować okładka, tytuł „Magia namiętności” czytać w liczbie mnogiej, a więc w odniesieniu nie tyle do pary bohaterów, co do nas wszystkich Polaków, sprawa nabiera znacznie głębszego wymiaru.

Tworząc „Magię namiętności” wyrzekłem się przesadnych literackich ambicji starając się tak pisać, by w trakcie lektury wzruszyli się jednakowo belwederski profesor i przemiła miła pani, u której się strzygę.

I nie dbam, że mi wytkną komunał, a jeśli, to stawiam pytanie, czy MIŁOŚĆ, jeśli jest miłością, może być banalna???

Pamiętając o tym, że życie zwykle niesie z sobą więcej wyjątków niż reguł, starałem się stronić od wszelkich generalizacji. Zadbałem natomiast, by każdy fragment książki miał zarówno ziemskie, jak i mistyczne uzasadnienie.

W tym aspekcie moja, na pierwszy rzut oka „kiczowata” powieść staje się areną ustawicznej walki pomiędzy emocjami i intelektem, w której bez wstydu przyznaję, emocje często biorą górę. Lecz pytam. Cóż, jeśli nie namiętność, wzmaga bardziej czytelniczy apetyt i radość z lektury?

Mając na uwadze, że umiejętność ukazywania jednostkowości jest jedną z istot literatury, starałem się pisać o ludziach, których znałem najlepiej.

Przy sposobności zarysowały się w książce bardzo wyraziście grzechy PRLu, w którym to okresie odbywa się akcja. Lecz, co bardzo ważne, stało się to niejako przy okazji, bez zbędnego patosu i nuty przesadnej martyrologii, co bardzo drażni i zniechęca młodych.

I ani się obejrzałem, jak z tego romansu wyszła bardzo polska i patriotyczna książka, która mam nadzieję, dzięki lekkiej formie sprawi, że sięgną po nią chętnie również czytelnicy, którzy nie pamiętają, czym była komuna. Więcej, że ta książka będzie dla nich rodzajem przestrogi, by w dobie wyścigu szczurów w ich życiu nie zabrakło miejsca na uczciwą miłość. Myślę, że to ważne, ponieważ ostatnio, w sferze przyzwoitości w ogólnym wymiarze, dzieje się nie najlepiej.

Wierzę, że ta powieść uświadomi im również, że życie bez namiętności wyjaławia duszę i kaleczy intelekt.

Ktoś kiedyś powiedział, że autor nigdy nie wie, dla kogo naprawdę pisze. Czyta go kilkaset, czasem tysiąc osób, ale tylko dla kilku z nich staje się ważny.

Jeśli po lekturze „Magii namiętności” znajdzie się, choć jedna taka osoba, to znaczy, że było warto napisać tę książkę.

A czy mi się udało ocenicie Państwo, wszakże pod warunkiem, że zechcecie choćby przewertować promowaną książkę.

Bardzo serdecznie Państwu dziękuję.



Magia namiętności - fragment powieści

Heroizm

Kończył się rok 1971. W zalanej słońcem Brazylii Ewa usychała z tęsknoty.

O tym samym czasie Krzysztof przygotowywał się do Wigilii w zasypanej śniegiem Polsce. Choć czas podleczył rany, w dalszym ciągu nie mógł zapomnieć o Ewie, która nie dawała znaku życia. Najgorsze były święta, bo wszyscy przyjaciele i znajomi siedzieli w domach z rodziną.

Niestety, zanosiło się na to, że znowu spędzi ten szczególny wieczór samotnie.

A może by tak odwiedzić brata? – przyszło mu do głowy.

Jacek był ostatnim bliskim krewnym, jaki mu jeszcze pozostał. Jednak los zrządził, że się prawie nie widywali.

Dawno u niego nie byłem – westchnął i zamówił zamiejscową.

Kiedy go nareszcie połączono, usłyszał głos bratowej:

– Co się stało, że dzwonisz?

– Nic takiego, chciałem tylko spytać, co robicie w święta? – zapytał z głupia frant.

– My? Jak zwykle, w domu, wszyscy razem, a ty?

– Jeszcze nie wiem – przygadał się chytrze.

– To przyjedź do nas na Wigilię, będzie co prawda kupa gości, ale jakoś się pomieścimy.

– To miło z twojej strony! A o której siadacie do stołu?

– Koło szóstej, ale przyjedź trochę wcześniej – zapraszała bratowa.

– Super! Postaram się być przed zmrokiem – ucieszył się, odkładając słuchawkę.

Ciężko westchnął.

– Nie ułożyło mi się z tym bratem!

Dołożył do pieca i zaczął odgrzebywać z pamięci, jak to, przed dwudziestu laty, w 1952 roku ludzie z bezpieki zamęczyli ich czterdziestoczteroletniego ojca, a matka została z dwojgiem synów.

Miał wtedy osiem lat, brat chodził do drugiej klasy jednego z elitarnych krakowskich liceów.

Przypominał sobie, jak ojciec, zanim wyzionął ducha, zdołał jeszcze przetrwać dwa zawały, a matka, żeby zdobyć zagraniczne leki, sprzedawała rodową biżuterię, obrazy, porcelanę, dywany, a kiedy ojca zabrakło, zostali we trójkę w prawie pustych ścianach. Jak po śmierci taty mama musiała pójść do pracy za marną pensyjkę, a żeby jakoś związać koniec z końcem, dorabiała po nocach pisaniem na maszynie. Wciąż na wszystko brakowało.

Znów dołożył do pieca i snuł dalej wspomnienia.

Szczęśliwym trafem koledzy ojca z RAF–u pomagali matce i od czasu do czasu przysyłali paczki. W jednej z nich przyszły modne wtedy na Zachodzie owerole, jakich używali do ćwiczeń angielscy piloci. Nie przeczuwając skutków, brat poszedł w tym stroju do szkoły.

Krzysztof przypomniał sobie, jak Jacek wrócił po lekcjach do domu, blady i jakoś dziwnie zmięty.

– Czy stało się coś złego? – zapytała mama, podnosząc głowę znad maszyny do pisania.

Brat nic nie odpowiadał.

– No mówże! Jacuś! Przecież widzę!

Zgnębiony chłopak w końcu zebrał się w sobie i odezwał się nieswoim głosem:

– Mamo! Ja już nigdy więcej nie pójdę do szkoły!

– Co takiego?! – krzyknęła przerażona matka.

– O nic więcej nie pytaj! – odparł.

– Chryste Panie! Mów natychmiast, co się stało!

Po dłuższym milczeniu, Jacek się w końcu przemógł:

– Dobrze! Powiem! Ale decyzji nie zmienię!

I wyrzucił z siebie:

– Na lekcję wychowawczą przyszła pani dyrektorka, wiesz, ta partyjna aktywistka.

– I co? – pytała niecierpliwie mama.

– Jak mnie zobaczyła w tym angielskim dresie, okropnie się wściekła i powiedziała mi przy całej klasie...

Walczył ze sobą, żeby się nie rozpłakać.

– Co ci powiedziała? – pytała matka, przeczuwając najgorsze.

Jacek długo nie mógł się opanować, aż w końcu wykrztusił łamiącym się głosem:

– Powiedziała mi: „Jak ty wyglądasz, błaźnie! Od dawna mówiłam, że takie szczeniaki akowskie trzeba było topić w wiadrze, zanim otworzą oczy”.

A to podła suka! – wyrwało się matce.

– Cała klasa się ze mnie śmiała! – Chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz nie mógł powstrzymać łez, i zamknął się w łazience.

Niestety słowa dotrzymał.

Matka dosłownie stawała na głowie, by go odwieść od tego zamiaru, lecz była bezradna. Rana zadana przez czerwoną aktywistkę była zbyt głęboka.

Brat zrobił prawo jazdy i został kierowcą ciężarówki.

Matka rozpaczała, a im bardziej histeryzowała, tym dalej się od niej odsuwał. Aż w końcu dopadło go wojsko.

Krzysztof wsłuchiwał się w szum ognia buzującego w kaflowym piecu.

Wróciło inne wspomnienie, tym razem późniejsze:

Był styczeń roku 1963. Nadeszła zima stulecia. Temperatura spadła poniżej trzydziestu stopni i całą Polskę dosłownie zasypało śniegiem. Pozamykano szkoły. Zaczęły się wyłączenia prądu. W sklepach brakowało wszystkiego.

Brat właśnie wyszedł z wojska.

– Jacuś! Ale ty zmężniałeś! – stęskniona matka chciała go przytulić, ale się wywinął jak piskorz.

– Muszę wam coś powiedzieć – zaczął prosto z mostu, nie spojrzawszy nawet na dymiący rosół, który mu matka zdążyła podsunąć.

– No mówże nareszcie! – ponaglała mama.

Brat obwieścił beznamiętnie:

– W wojsku, na przepustce, poznałem dziewczynę. Jest ze mną w szóstym miesiącu ciąży. Za miesiąc się pobieramy!

– Jezus Maria! – jęknęła matka. – Coś ty znów wykombinował! – Przecież Krzysiu ma zdawać maturę – jojczyła ogarnięta paniką – a  tu zanosi się na to, że w naszym maleńkim mieszkaniu trzeba będzie mieszkać w dwie rodziny z małym dzieckiem! Dreptała tam i z powrotem.

Mijały dni, a każdy następny był bardziej niespokojny. Krzysztof się denerwował, bo się nie mógł uczyć, a matura zbliżała się nieubłaganie.

Aż pewnego ranka matka obwieściła synom:

– Włóżcie na siebie wszystkie ciepłe rzeczy! Jedziemy do Sierszy! Było, nie było, przed wojną tata był tam dyrektorem elektrowni. Pomógł wielu ludziom. Więc może oni teraz jakoś nam pomogą.

O świcie, kiedy wychodzili z domu, na dworze było minus trzydzieści trzy stopnie, a skuta lodem Polska spała pogrążona w ciemnościach.

Parowa lokomotywa, ciągnąca za sobą wyziębłe wagony, z przeraźliwym zgrzytem stanęła na stacji w Trzebini. Wysiedli. Przemarznięty konduktor pośpiesznie zagwizdał i wskoczył do wagonu, zatrzaskując za sobą obrosłe soplami drzwi. Pociąg kilka razy szarpnął, zaskrzypiał płaczliwie i powoli ruszył w siwą głuszę.

Zakutani po uszy, szczękając zębami, stali bezradnie na pustym peronie. Wyjący ponuro wicher gnał kłujące w policzki bryłki zlodowaciałego śniegu.

Krzysztof, jak czapla, od czasu do czasu unosił jedną nogę. Nie przyznał się matce, że jak dostał te swoje wymarzone łyżwy, zbyt mocno dokręcił żabki i w podeszwie popuściły kołki. I nie pomogło, że rano wymościł popsuty trzewik kilkoma warstwami gazety.

– Chodźmy spytać zawiadowcę, jak stąd można dojechać do Sierszy – zdecydowała dygocząca z zimna matka.

Stary kolejarz poradził, żeby pójść do rynku, to może uda im się znaleźć jakieś sanie.

Brnąc w śniegu po kolana, zziębnięci i głodni, dotarli na wskazane miejsce, gdzie matka cudem boskim wytargowała u starego woźnicy przyzwoitą cenę. Szczęśliwym trafem chłop miał wełnianą derę, więc jakoś wytrzymywali w podszytych wiatrem saniach.

– A gdzie was niesie w taką zawieruchę? – zapytał woźnica, któremu spod szala wystawały oszronione wąsy.

– Mąż pracował w starej elektrowni, więc postanowiłam pokazać synom tę nową – odparła na odczepne matka.

– W taką kurniawę? – Dziwne te miastowe – mruknął pod nosem furman i podciął batem dymiącą na mrozie chabetę.

Jechali, zdawało się bez końca, poprzez dzikie pola zasypane śniegiem po horyzont. Aż w końcu, z szalejącej zamieci wyłoniły się kontury jakichś zabudowań.

– Niech się pan tutaj na chwilę zatrzyma – poprosiła matka.

Stali przed bramą jakiejś dawnej rezydencji, noszącej ślady minionej świetności.

– Proszę wjechać do środka! – dodała

Przez przerdzewiałą bramę, która zwisała krzywo na zgiętym zawiasie, wjechali na dziedziniec.

Oczom ich ukazała się zdewastowana willa, otoczona zapuszczonym ogrodem, zaśmieconym starym złomem. Pośrodku wyglądała spod śniegu zniszczona fontanna, a nieco dalej rozpadająca się altana.

– Poznajecie, dzieci? – zapytała wzruszona matka.

– Tak, poznaję – odparł starszy syn – to nasz przedwojenny dom.

Zaciekawiony furman odwrócił głowę i przyjrzał się dokładniej matce:

– O laboga! Toż to pani dyrektorowa! Kłaniam się nisko szanownej pani! Przepraszam, ale nie poznałem – furman zerwał z głowy czapkę.

– Nic nie szkodzi! – odparła matka. – Proszę okryć głowę, bo się pan przeziębi.

– A jak się ma szanowny pan dyrektor? – dopytywał woźnica.

– Mąż niestety nie żyje – odpowiedziała matka, z trudem powstrzymując łzy.

– A za przeproszeniem, co się stało? Toż to młody chłop! – zmartwił się szczerze furman.

– Wykończyli go, za AK – matka rozpłakała się na dobre.

– Panienko! Przenajświętsza! – jęknął woźnica. – Co za sukinsyny! Taki szlachetny człowiek! Tylu ludziom pomógł! – biadolił.

Matka otarła łzy.

– Tu były salony, pokoje gościnne, dalej kuchnia i pralnia, a tam mieszkała służba – wskazywała ręką.

– Teraz tu są biura, proszę jaśnie pani! – wtrącił się woźnica. – Wszystko zniszczyli, nawet piece rozebrali, z ogrodu zrobili śmietnisko, zadeptali klomby, a stare dęby wycięli na opał.

Matka go nie słuchała, pochłonięta wspomnieniami.

– Tam trzymałam moje ukochane konie! – wskazała na stajnię z zapadniętym dachem, przed którą walały się resztki rozszabrowanej bryczki.

– Strasznie mi zimno, mamo! – poskarżył się Krzysiu.

– Jeszcze chwilkę, synku.

– Jedźmy już, mamo! – nalegał starszy syn. – To już nie powróci!

Matka jeszcze raz ogarnęła wzrokiem miejsce, gdzie przeżyła najszczęśliwsze lata.

– Pora jechać! – westchnęła przez łzy.

– Gdzie teraz? – zapytał stary furman.

– Do nowej elektrowni! – rozkazała.

–        Wedle życzenia szanownej pani dyrektorowej! – wzruszony woźnica otarł kącik oka, zacinając konia.

– Prrr... – Furman zatrzymał sanie przed portiernią nowej elektrowni.

Umęczona matka podeszła do zakratowanego okienka.

– Dokąd to? – zapytał grubiańsko wartownik.

– Chciałabym się widzieć z naczelnym dyrektorem – oświadczyła mama.

– A w jakiej sprawie?

– Osobistej!

– Kogo mam zameldować?

– Żonę dyrektora starej elektrowni – powiedziała, podając nazwisko.

Wartownik gdzieś długo dzwonił. W końcu wyszedł do nich i oświadczył urzędowym tonem:

– Naczelnego nie ma, ale jest techniczny, tylko trzeba poczekać, bo ma partyjną naradę.

­– Dobrze! Poczekamy!

– Ta pani was zaprowadzi – rzekł wreszcie wartownik i wskazał na stojącą obok kobiecinę w walonkach, zakutaną w kufajkę i wojskową papachę.

– Pan dyrektor już czeka! – obwieściła sekretarka.

– Pani dyrektorowa???! – krzyknął ze zdumieniem łysawy jegomość, w źle skrojonym garniturze.

– Józek?! – wykrzyknęła matka.

– We własnej osobie!

Matka przedstawiła dyrektora synom:

– Przed wojną pan Józef był u nas pomocnikiem ogrodnika.

Dyrektor obciągnął garnitur:

– Nigdy pani mężowi nie zapomnę, że mnie posłał przed wojną do szkoły, a potem pomagał rodzinie w czasie okupacji. Nikt dla mnie tyle nie zrobił. Tylko dzięki niemu, mogłem pójść na studia...

– No dobrze już, dobrze! Dość tych podziękowań – krygowała się mama.

– A jak się ma pan dyrektor?

– Nie żyje, Józiu! – rozpłakała się matka.

– A co się stało?

– Nie pasował tym draniom! – wskazała palcem na wiszące na ścianie portrety Cyrankiewicza i Gomółki.

– Ach! Przepraszam! Rozumiem! – speszył się dyrektor.

Po chwili niezręcznej ciszy zagaił:

 – Okropnie mi głupio, pani dyrektorowo – wskazał oczami na ścianę – ale teraz takie czasy, że...

– Nie tłumacz się, Józiu, tylko pomóż! – przerwała mu matka.

– Pomóż? – zdziwił się dyrektor.

– Tak! Po to przyjechałam! Mój starszy syn jest zawodowym kierowcą. Właśnie wyszedł z wojska. Tam poznał dziewczynę. Za parę miesięcy urodzi się dziecko. Młodszy na wiosnę idzie do matury. Mamy w Krakowie za ciasne mieszkanie...

– Ale co ja mogę... – wtrącił dyrektor.

Matka spojrzała mu w oczy i było widać, iż jest gotowa na wszystko.

– Józiu! Powiem krótko! Nie wyjdę z tego gabinetu, jak nie załatwisz starszemu synowi pracy i mieszkania!

– Zaczynam rozumieć – odetchnął dyrektor i sięgnął po słuchawkę.

Zdesperowana matka czekała w napięciu.

– Towarzyszu sekretarzu! Muszę mieć natychmiast etat i mieszkanie dla młodego kierowcy! – krzyczał do słuchawki dyrektor.

Z drugiej strony kabla ktoś coś długo tłumaczył.

– Tak, biorę to na siebie, towarzyszu sekretarzu, to moja osobista prośba! – dyrektor odłożył słuchawkę.

Udręczona matka wpatrywała się w niego pytającym wzrokiem.

– Pani dyrektorowo! Bóg nad wami czuwa! Tak się szczęśliwie złożyło, że jest wolne mieszkanie po Francuzach, którzy budowali nową elektrownię. Syn może się wprowadzić od jutra, a pojutrze niech weźmie papiery i przyjdzie do pracy.

– Dziękuję ci, Józiu! – matka wykonała gest, jakby go chciała pocałować w rękę.

Zawstydzony, uchwycił jej dłonie, i powiedział:

– To, co ja zrobiłem, to maleńka kropla w oceanie wobec tego, co pan dyrektor zrobił tu dla ludzi.

Zamyślił się przez chwilę i dodał przyciszonym głosem:

– Jeśli tacy ludzie muszą teraz ginąć, to z tej nowej władzy będzie wielkie gówno!

 

Alienacja

 

O rety! Dosyć tych wspomnień! – oprzytomniał Krzysztof, uświadomiwszy sobie, że siedzi w zupełnych ciemnościach.

Namacał kontakt, zapalił światło i spojrzał na zegarek. Było wpół do piątej.

– Cholera! Bratowa mnie udusi, jak się spóźnię na Wigilię.

Pośpiesznie założył koszulę, garnitur i krawat i zbiegł do samochodu.

– Dobrze, że wczoraj w nocy stanąłem po benzynę. Uśmiechnął się, przejeżdżając obok stacji CPN, gdzie ustawiła się kilometrowa kolejka.

Droga była pusta, jak to bywa w tym niezwykłym czasie.

Okrutnie się z nami obeszła ta powojenna historia – rozmyślał za kierownicą swojego garbusa. – Na szczęście byłem za mały, by w pełni zrozumieć rodzinną tragedię. Ale Jacek był o kilka lat starszy i to wystarczyło, aby jego wrażliwa natura nie wytrzymała ciśnienia stalinowskich czasów.

Z troską rozmyślał o bracie. Porzucił szkołę, zrezygnował z kariery, ożenił się z prostą dziewczyną, zminimalizował potrzeby, i pewnie by się to tragicznie zakończyło, gdyby nie nasza heroiczna matka.

Na chwilę porzucił wspomnienia, gdyż na zawianej śniegiem drodze musiał wyprzedzić jakąś ledwie wlokącą się dryndę.

Często się zastanawiał, czy matka dobrze zrobiła, zostawiając brata na tym koszmarnym zadupiu.

Od tamtego czasu ich drogi zaczęły się rozchodzić. W miarę jak Krzysztof kończył kolejne szkoły, starszy brat coraz bardziej się od niego oddalał. Chyba się po prostu wstydził, że został szoferem.

Pilnując kierownicy, bo śnieg sypał coraz gęściej, Krzysztof tłumaczył się przed własnym sumieniem: To prawda, że coraz rzadziej bywałem u brata. Ale on stale zapraszał do siebie na wódkę tych koszmarnych kmiotków, mówiących językiem przyprawiającym o dreszcze.

Wiem, że dla Jacka otaczanie się tymi ludźmi było obroną przed świadomością przegranego życia. Ale, na litość boską, wszystko ma swoje granice!

W końcu szczęśliwie dojechał.

– No! Jesteś nareszcie! Już się martwiłam, że nie zdążysz, a nagotowałam tyle – bratowa ucałowała go z dubeltówki, wycierając zatłuszczone ręce w fartuch.

Dzieci z okrzykiem „wujek przyjechał!” pobiegły, oglądać zachodni samochód.

– A jesteś! To mój szwagier! – brat przedstawił jakiegoś pozbawionego wyrazu jegomościa. – Napijesz się z nami?

– Nie! Dziękuję! Może później – wykręcił się Krzysztof, gdyż mimo propozycji bratowej, żeby został na noc, chciał zachować możliwość odwrotu.

– Wieki uczony! Z szoferami się nie napije! – brat mruknął do swojego szwagra i potrząsnął flaszką, w której mieszał jeszcze ciepłą przepalankę.

Z kuchni dochodził zapach postnego barszczu.

Krzysztof pomyślał z wyrzutem: Boże! Co ta matka wymyśliła, pakując Jacka w to upiorne środowisko.

– Siadamy do stołu! – zawołała bratowa.

Stół wigilijny złożono z trzech mniejszych, do których dostawiono pożyczone krzesła, bo do kolacji, razem z sąsiadami, miało zasiąść kilkanaście osób.

Na stołowników czekały talerze, a przy każdym miejscu, na pachnącym sianku, leżał kawałek opłatka.

Rozpoczęła się wigilijna kolacja.

Wszyscy goście wstali, bratowa poddała modlitwę, podchwyconą chórem. Po pacierzu, wzruszona gospodyni, ze łzami w oczach, wezwała do składania życzeń.

W uroczystej ciszy rozlegał się trzask łamanych opłatków, słychać było ciepłe słowa, cmokania i pochlipywanie kobiet.

Wszyscy podchodzili do siebie.

I raptem Krzysztof uświadomił sobie, że ci ludzie są tak zajęci sobą, iż całkiem zapomnieli o zaproszonym gościu, a on od dłuższego czasu stoi sam, z nie przełamanym opłatkiem.

Zazdrosnym okiem przypatrywał się, z jaką serdecznością obecni odnoszą się do siebie i jak się czule ściskają.

I co tu dużo ukrywać, zrobiło mu się nieswojo.

Dopiero po chwili bratowa, która w końcu dostrzegła opuszczonego gościa, krzyknęła przez ramię:

– Dzieci! Proszę złożyć życzenia wujciowi Krzysiowi!

Goście zasiedli do spożywania wigilijnych potraw.

Tak im smakowało, że zapadła dzwoniąca w uszach cisza. Umilkły rozmowy i słychać było tylko siorbanie barszczu i postukiwanie łyżek o talerze.

W tej uroczystej celebrze jest jakaś mistyczna siła, która im daje nadzieję na jutro – myślał Krzysztof.

Bratowa dwoiła się i troiła, podając coraz to nowe dania.

Mimo protestów małżonki każdą potrawę brat suto podlewał przepalanką domowej roboty.

A jak już wszyscy mieli lekko w czubie, ktoś krzyknął:

– A teraz prezenty!

Najpierw dzieciaki, a potem dorośli jeden przez drugiego rzucili się pod choinkę.

Zaczęło się odpakowywanie paczek.

Krzysztof z zazdrością patrzył, jak ci skromni ludzie się cieszą, odwijając z szarego papieru tandetne misie, plastikowe laleczki i odpustowe zegarki...

I wtedy ze zdumieniem uświadomił sobie, jak bardzo ci ludzie się kochają.

Ktoś zaintonował kolędę. Wszyscy jak jeden mąż, żywiołowo, na całe gardło, gruchnęli, to altem, to basem: „Bóg się rodzi”.

Krzysztof też chciał się dołączyć, ale głos wiązł mu w gardle. Nie mógł się oprzeć poczuciu wyobcowania. Nie umiał uciec od myśli, że tym ludziom, w tej podniosłej chwili, do niczego nie jest potrzebny. Dyskretnie usunął się na bok.

Zrozumiał gorzką prawdę. Przekonał się, że ci, których jeszcze do niedawna tak bardzo żałował, są znacznie szczęśliwsi od niego.

No, bo co mu z tego, że się wykształcił, że jeździł zachodnim wozem, że się obracał wśród krakowskich elit, skoro w wigilijny wieczór został sam jak palec.

– Czemuś taki smutny? – spytała bratowa.

– Jestem trochę niewyspany, wczoraj stałem po benzynę do trzeciej nad ranem – wykręcił się Krzysztof.

– Nie zostaniesz do jutra? – bratowa nieporadnie udawała zasmuconą.

– Nie! Będę się zbierał! Dziękuję za gościnę, śnieg sypie coraz gęściej.

– Jak chce, to niech jedzie! – krzyknął brat od stołu, pochłonięty rozmową ze szwagrem.

 

Osamotnienie

 

Wracał do Krakowa nieśpiesznie. Nie tyle z powodu śnieżycy, co z obawy przed wejściem do pustego domu.

W przydrożnych chatach, zawianych śniegiem po dach, przez zamarznięte szyby można było dostrzec migotliwe światełka choinkowych świeczek.

Włączył radio.

Frank Sinatra właśnie śpiewał White Christmas.

I'm dreaming of a white Christmas,

Just like the ones I used to know.

Where the treetops glisten

And children listen

To hear sleigh bells in the snow.

Boże! Każdy jest teraz z kimś! Tylko ja się błąkam w szczerym polu, pośród śnieżnej zawieruchy. Poczuł, że coś go ściska za gardło.

Zapalił papierosa, przytrzymując łokciem kierownicę, bo samochód zaczął niebezpiecznie tańczyć po nie odśnieżonej szosie. 

Przez chwilę mu się wydawało, że rzeczywiście słyszy dźwięczenie dzwoneczków niosące się po zawianych polach.

Od czasu rozstania z Ewą, nie udało mi się zbliżyć do nikogo, dumał ni to z żalem, ni złością.

I znowu powróciły myśli, przed którymi się tak bronił.

Gdzie ona teraz jest? Co robi? Czy jest szczęśliwa? Czy nic jej nie grozi?

Spiker zapowiedział piosenkę Ewy Demarczyk, dedykowaną wszystkim spędzającym wigilijny wieczór w samotności.

W samochodzie rozległo się cichutkie pobrzękiwanie fortepianu i przenikliwe kwilenie smutno zawodzących skrzypiec. Krakowska Czarna Madonna wypłakiwała właśnie niezapomniane słowa Juliana Tuwima:

A może byśmy tak, najmilsza,

Wpadli na dzień do Tomaszowa?

Może tam jeszcze zmierzchem złotym

Ta sama cisza trwa wrześniowa...

W tym białym domu, w tym pokoju,

Gdzie cudze meble postawiono,

Musimy skończyć naszą dawną

Rozmowę smutnie nie skończoną...

Jeszcze mi tylko z oczu jasnych

Spływa do warg kropelka słona,

A ty mi nic nie odpowiadasz

I jesz zielone winogrona.

I raptem zobaczył, jak na jawie, Kazimierz nad Wisłą, gdzie ze swoją Ewą przeżył najpiękniejsze chwile.

– Cholera! – zaklął, gdyż samochód raptem postawiło bokiem.

– Uf!!! Udało się! – odsapnął. O mały włos nie wyszedłbym z tego.

Do domu dojechał przed północą.

Po drodze mijał ludzi zdążających do kościoła. Wszyscy byli radośni, uśmiechnięci i szczęśliwi.

Samotność to jedno z najgorszych nieszczęść, pomyślał.

Znów zapalił papierosa i mruknął:

– Tylko czemu, kurwa, właśnie mnie dotknęła.

Idąc do siebie na górę, z zazdrością wsłuchiwał się w dolatujące spoza drzwi sąsiadów odgłosy radosnej kolędy. Nawet poszczekiwanie psa z trzeciego piętra wydało mu się mniej napastliwe niż zwykle.

Tylko za drzwiami jego mieszkania panowała cisza.

Kiedy przekręcał klucz w zamku, przyszło mu do głowy, że najchętniej by uciekł na koniec świata.

Wszedł i, nie zdejmując kurtki, zapalił lampę w salonie.

Na dywanie leżała związana sznurkiem choinka, której nie zdążył ubrać. Mógł to zrobić wcześniej, ale zbrakło mu serca, bo nie miał, z kim dzielić świątecznej radości.

Trzeba by ubrać to drzewko, pomyślał i przystawił krzesło do pawlacza.

Na samym dnie znalazł przedwojenne pudło po butach od Baty, przewiązane konopnym sznurem.

Usiadł na fotelu, rozwiązał kokardkę i delikatnie uniósł tekturowe wieczko.

Czegóż tam nie było?!

Na wierzchu leżał szpic, który tata uroczyście nabijał na czubek jodłowej choinki, z trudem łapiąc równowagę na chybotliwym zydlu ustawionym na kuchennym stołku. Był też kolorowy łańcuch, ten, który kiedyś własnoręcznie posklejała babcia. Ozdobny krzyżyk ze szklanych paciorków nanizanych na jedwabną nitkę, przechowywany w rodzinie od kilku pokoleń. Porcelanowe krasnale w czerwonych czapeczkach, koszyczki z poziomkami i kiście winogron. A także niezdarnie sklejone aniołki, które wycięli z bratem z celofanu, pająki, srebrzysto-złote warkocze anielskich włosów, wyleniały pajac od wuja, co zginął w Katyniu, i kilka barwnych bombek, polukrowanych obficie błyszczącym brokatem...

Długo się wpatrywał w rodzinne pamiątki, biorąc każdą z osobna do ręki, delikatnie, jak ksiądz hostię w czasie podniesienia.

Zaczynał rozumieć, że najcenniejszym skarbem, jaki mu jeszcze został na tym bożym świecie, jest to pożółkłe pudełko, w którym się zamknęło jego mimo wszystko szczęśliwe dzieciństwo, kiedy jeszcze żył tata.

Włączył radio, bo nie mógł znieść ogarniającej go pustki.

Poczuł, że coś go ściska za gardło.

Zapalił nerwowo papierosa.

Basetla pojękiwała płaczliwie, a jakaś góralka ciągnęła

Oj, maluśki, maluśki, maluśki kiejby rękawicka... 

Tam Ci zawsze służyły, służyły prześliczne janioły,

a tu lezys sam jeden, sam jeden jako palec goły...

Co się więc takiego, takiego Tobie, Panie stało,

żeć się na ten kiepski świat, kiepski świat przychodzić zachciało...

Poczuł się opuszczony przez wszystkich. Góralska gama wrzynała się w serce. Zawodzenie skrzypek złamało twardego mężczyznę. Rozpłakał się jak skrzywdzone dziecko.

– Brrr! – otrzepało go z zimna.

Uniósł się ciężko z fotela i podszedł do pieca.

Kafle były lodowate. Zajrzał w palenisko, gdzie na wygasłym ruszcie wiatr buszujący w kominie rozdmuchiwał resztki siwego popiołu.

Nie ma sensu rozpalać, a drzewko ubiorę jutro, pomyślał i, nie zdejmując ubrania, owinął się jedwabną kołdrą z prawdziwego puchu, jaka się jeszcze ostała z dawnych dobrych czasów.

Pożółkłe pudełko postawił przy łóżku, pod ręką, jakby się obawiał, że i to przepadnie.



home | wydarzenia | galeria sztukpuk | galerie | recenzje | forum-teksty | archiwum | linki | kontakt