magazyn sztuki



Roman Wysogląd


Poczet Potworów krakowskich


dotychczasowe >>>

aktualne >>>


Roman Wysogląd Poczet potworów krakowskich ( od połowy lat 60 ubiegłego wieku do dzisiaj )


Czasami życie bywa śmieszniejsze niż śmierć. Albo odwrotnie. Tego prostego faktu, tak samo, że Kraków jest miastem magicznym, nikomu nie należy przypominać.

Ale przecież miasto to przede wszystkim ludzie. Bez nich największa nawet metropolia wygląda jak Skarżysko Kamienna. Czyli strasznie.

A już szczególnie w Krakowie, ludzie plączący się po nim tworzą dziw-ny konglomerat artystów, pijaków, lumpów... czy diabli wiedzą, kogo jeszcze. A wszystko na przestrzeni kilku kilometrów kwadratowych, czyli centrum miasta z niewielkimi tylko przynależnościami.

W żadnej, znanej metropolii na świecie nie przypada tylu dziwaków na metr kwadratowy, jak właśnie w Krakowie.

I o nich będzie ta opowieść, szczególna, ponieważ nie zamierzam ograniczać się jedynie do zdawkowego opisu poszczególnych osobni-ków, ale postaram się opowiedzieć o nich najwięcej jak tylko się da, cho-ciaż prawie w każdym przypadku tak zwana prawda może, i będzie, po-dejrzana, czasami niesmaczna czy wręcz obrażająca.

Ale przecież nie ma, na co, czy na kogo, obrażać się. Po prostu tak by-ło. Dla uniknięcia niepotrzebnych, czy listów na następnej stronie tej ma-gicznej opowieści podaję adres oraz godziny urzędowania adwokata, do którego wszyscy mający jakiekolwiek pretensje winni zwracać się bezpo-średnio nie zawracając dupy tak autorowi, jak i wydawcy.

Pomysł napisania tej książki przyszedł min - jak się to idiotycznie mówi - do głowy w roku 1986. Zaprosiłem do współpracy Andrzeja Warzechę, który miał opisać szeroko pojęte środowisko plastyczne, Ryszarda Sadaja odpowiedzialnego za literaturę oraz Jerzego Skarżyskiego, który miał to wszystko zilustrować swoimi niepowtarzalnymi rysunkami swo-istych demonów.

Ale, niestety nic z tego pomysłu nie wyszło, chociaż Warzecha ogłosił w Dzienniku Polskim rozpoczęcie pracy nad tym wybitnym dziełem i nagle zaczęli się do nas zgłaszać różne dziwne typy z propozycjami, iż chcieliby się w tej swoistej monografii znaleźć.

Warzecha jednak, podobnie jak Sadaj, niestety nie wyszli z pisaniem poza kilka suto zakrapianych spotkań towarzyskich, jedynie jak zawsze Jerzy Skarżyski gotowy był do pomocy w niełatwym dziele odsłaniania, lub przypominania prawdy. Jeżeli, naturalnie, taka istnieje. Chociaż powinna.

Dzisiaj, kiedy nie ma już Jerzego, Jerzego Warzecha w tajemniczy spo-sób nie wyjeżdża poza Prokocim, a Sadaj zmaga się z trudnościami pro-zaicznej ( nomen omen) trudnościami egzystencji przy Krupniczek 22 próbę napisania tej książki podejmuję sam, zdając sobie całkowicie sprawę z konsekwencji wynikającej z prostego faktu ułomności pamięci, jak i obszerności tematu.

Warto jednak spróbować, ponieważ Kraków - jedno z najpiękniejszych miast na świecie - obok Pragi i Budapesztu, wszystkie pochodzenia proaustriackiego, jest tego zwyczajnie wart.

A jeszcze bardziej ludzie w nim stepujący, próbujący jakoś żyć, two-rzyć, pić lub zwyczajnie nienawidzić, zasługują na szacunek, czyli pamięć, jakakolwiek by nie była.

Opowiem o miejscach, w których bywaliśmy, czyli w nieistniejącym już barze hotelu Francuski, Rio, Empiku, Jaszczurach, Klubie Dziennikarzy, Piwnicy pod Baranami, plus nieznana i nie do policzenia ilość redakcji, melin, czyli prawie wszystkie miejsca, w których przez ostatnie czterdzie-ści lat kwitło życie, nie wiadomo, dlaczego zwane towarzyskim.

Opowieść ta nie będzie podzielona na działy: pisarze, literaci, ( ponie-waż przynajmniej dla mnie, to nie to samo), plastycy, aktorzy, lumpy oraz inni.

Jaki jest Kraków każdy wie, albo przynajmniej powinien, zaś, jacy mieszkali ( lub mieszkają nadal) w nim ludzie postaram się opowiedzieć, chociaż mam wątpliwości, czy zapamiętałem przynajmniej większość z nich.

 

odcinek (27)

 

Cmentarz Rakowicki.

  W ostatnim okresie jeden z najbardziej popularnych lokali „ rozrywkowych” w Krakowie.

  Co chwilę któryś z kolegów wybiera się tam na „ strzemiennego” tylko, o dziwo, żadnemu z nich nie udało się wrócić do Śródmieścia. Dziwne?

  Podobno każdy z już tam pozostających ma wyłącznie do swojej dyspozycji: święty spokój, „leżące” miejsce przy stoliku, do którego już się – na szczęście – nikt się nie dosiada, oraz czas na zastanowienie się nad własnym życiem, Oraz Wiecznością, jeżeli coś takiego jeszcze istnieje.

 

Iwona Fischer – Zuziak – historia sama w sobie.

(autoportret)

  Pani architekt, malarka, pisarka. Czy nie za dużo jak na jedną osobę? Okazuje się, że nie. Jeszcze przecież bywa, wydaje wspaniałe przyjęcia, jeździ po świecie i chyba o nic ( ani nikogo) nie jest zazdrosna. Dziwne, bardzo, jak na Kraków.

  Opowiadanie, czego dokonała kompletnie mija się z celem, gdyż łatwo to sprawdzić.

  O wiele bardziej intryguje mnie pytanie:, czym nas jeszcze zaskoczy? A jak podpowiada przeznaczenie niejednym, chociaż brzmi to trochę banalnie, ale życie artysty składa się wyłącznie z banałów. Ale na szczęście nie Pani Iwony.

 

Wojciech Łabęcki – anioł w ciągłej podróży.

  W ogłupiałym i zidiocianym prawie już do samego dna Piekła Krakowie czasami zdarzają się jeszcze cuda, czyli poznaje się ludzi wrażliwych, urokliwych, dobrze wychowanych, szarmanckich wobec kobiet, przystojnych ( i to bardzo, co, naturalnie większość nieudaczników denerwuje).

  Jednym z niewielu, pewnie jednym z ostatnich, jest Wojciech Łabęcki, poeta, przed którym wielka kariera dopiero stoi otworem – jak to się głupio pisze, – ale tak zwane życie na razie zmusza go do zajmowania się banalnością, a nie metaforą.

  Poza tym jest ozdobą Dymu, piwo pija prosto z butelki a przebywanie w Jego towarzystwie należy do nielicznych „ rzeczy”, które jeszcze trzymają mnie w tym grajdołku.

 

Bogdan Korczowski – wybitny malarz i mitoman.

  Udało mu się wmówić wszystkim i prawie wszystko. Że jest wybitnym artystą – trochę prawdy w tym bywa, że Paryż, Nowy Jork, ulica Smoleńsk, i tak dalej.

  Świat, niestety, co jakiś czas nabiera się na te cmoncesy i teraz padło na Pana Bogdana.

  Nie mam nic przeciwko, wprost przeciwnie, przynajmniej jestem na „Ty” z wybitnym artystą.

  Ale jak to się wszystko skończy to już na szczęście nie moja sprawa. Ani nasza.

 

Grzegorz Sycz – muzyk, który po odsieczy króla Jana Sobieskiego pozostał w Wiedniu.

  Z Krakowem, poza miejscem urodzenia i sentymentem ( Jego sławnym kuzynem jest Jan Frycz, ich Matki są siostrami, jak to w Krakowie często bywa) łączy Go tylko niestety nieodwzajemniona miłość do klubu piłkarski Garbarnia, oraz zamiłowanie do procesowania się.

  Oprócz wielu wspaniałych zalet posiada jedną, nieprawdopodobną: mówi szybciej, i na temat, niż moja własna żona. Niesamowite.

 

Czesław Wojtała - aktor.

  W moim, niestety dość intensywnym życiu na początku lat siedemdziesiątych tak zwanego ubiegłego wielu pojawiło się w Krakowie mnóstwo wybitnych aktorach, którzy potrafili zagrać wszystko.

   Oprócz zastępowania Pana Treli na scenie, jak, przede wszystkim w życiu prywatnym ( przynajmniej dla mnie, drugi, co najmniej stopień choroby psychicznej).

  Jednym z nich jest, i to do dzisiaj Czesiu Wojtyła, aktor, który na początku lat siedemdziesiątych sam, na krużgankach jednego z największych, krakowskich kościołów wystawił " trzecią część Dziadów" Sam! Rewelacyjnie!

  Później, niestety zszedł do podziemia, czyli Piwnicy pod imieniem Piotra Ferstera i niestety nie mam pojęcia, co tam robi.

  Mam szczerą nadzieję, iż kiedyś wynurzy się na powierzchnię życia i opowie o latach pomiędzy Trzecią częścią Dziadów, a Dziadami w Piwnicy.

  Im szybciej, tym lepiej.

 

Janusz Grzegorczyk - lekarz radiolog rozdarty między wszystko, co tylko istnieje. Lub pojawi się na świecie.

  Lata świetle temu w kawiarni Rio pojawił się przesympatyczny mężczyzna, przyjaciel Wiesława Dymnego ( razem pływali    na żaglówce, dzisiaj aż nie chce się w to wierzyć!).

Zawsze stał oparty o zimną ścianę i pewnie, dlatego został lekarzem o specjalności: radiolog.

Następne tak zwane koleje losu rzuciły Go ( jak to się trywialnie pisze) do: Islandii, Dublina, Szwecji, Norwegii.

Do Krakowa wpada często, ale tylko na pięć minut i nigdy na nic nie ma czasu.

Janusz! Wróć do Rio! Ściana zimna jak dawniej, a kawa kosztuje prawie tyle samo co w 1966 roku.

 

Bogdan Zimowiski – fotografik, właściciel największego w Krakowie biura podróży.

  Był wszędzie, sfotografował wszystkie najpiękniejsze dziewczyny w okolicach Krakowa, a na jesień życia został sam.

  Ironia losu, czy może pewien rodzaj ceny, którą płaci się za bycie kimś?

  Nie wiem. W każdym razie nasze miasto bez Bogdana byłoby tym, czym Rzym bez sławnej fontanny.

  Albo odwrotnie, sam już nie wiem, ale może Bogdan mi to sfotografuje? Przynajmniej taką mam nadzieję.

 

Pani Krysia, muza nas wszystkich, oraz panowie barmani ze Zwisu, czyli sztuka sama w sobie.

 

Podobno istnieje coś takiego jak dusza. Jeżeli jest to prawdą na pewno posiada ją pani Krysiaa, przez lata coś o wiele więcej niż tylko INSTYTUCJA ratująca nasze zabłąkane " ja " w uroczej kawiarence Vis a vis, zapewne wymyślonej przez ironistę nad ironistami, kata teatralnego Pawła Głowackiego.

Poza panią Krysią ( poetką na razie niepiszącą w Zwisem) postaciami nie mniej niż pani Krysia magicznymi są panowie barmani, pan Maciej oraz poeta Marek.

Bez nich częste odpływanie w nicość w Zwisie byłoby nic nieznaczącym banałem, a tak dzięki między innymi, dzięki ich uroczej, pewnie udawanej nonszalancji, każde przywitanie się z pięćdziesiątką czystej sztuki urasta do symbolu niemal mistycznego.

Poza tym banalne spożywanie alkoholu pod ich czujnym okiem urasta do samego aktu tworzenia, co szczególnie na drugi dzień pozwala o wiele szybciej i bezpieczniej powrócić do nudy rzeczywistości, w czym szczególnie pomaga świadomość, że już na kilka minut znowu, ( jeżeli tylko chcemy) możemy spróbować zmierzyć się ( obcować) z Absolutem.

A to w dzisiejszych czasach opanowanych przez małych cwaniaczków, znaczy o wiele więcej niż przysłowiowy, obiecany Raj.

 

Ryszard Sieniawski – „ Szkielet”

Przypuszczalnie pośredni dowód, że jeszcze nie tak dawno kontynent amerykański i europejski stanowiły jedność nienaruszalną


  Od zawsze wiadomo było, iż świat, a przede wszystkim życie, składa się z kukiełek.

  Czasami sztucznie wymyślonych, czasami nienaturalnych, ale był to pewien sposób na życie, jeżeli nie miało się lepszego, co w czasach wiecznie śmierdzących śledzi w rozmrożonych gablotach, czy nigdy niespóźniających się pociągów było szalenie trudno.

  I pewnego dnia pan Ryszard wymyślił, iż kukiełką nie tylko należy być, ale także można na niej także nieźle zarobić.

  I założył teatr, może, nie na miarę Obrazcowa, ale jednak. W czasach pana Gierka, jak i trochę później nie było w Polsce Domu Kultury lub szkoły podstawowej, w której Teatr Pana Ryszard nie wystąpił ze swoim spektaklem. Zawsze na całkiem przyzwoitym poziomie.

  I nagle „ rzuciło go na Chicago”. I okolice. Pewnie w swojej artystycznej naiwności doszedł do wniosku, iż lepiej być „ kukiełką „ za oceanem niż w Rabie Wyżnej.

  I w tak szalenie prosty sposób po raz kolejny runął mit mówiący, iż jeżeli „ tutaj” jesteś, kimś, to tym bardziej „ tam” będziesz o wiele lepszym.

  Gówno prawda. Każdy kraj ma takie „ kukiełki”, na jakie zasłużył i zmęczony Ryszard po latach wrócił do kraju, w którym są już tylko i wyłącznie same kukiełki.

  Ale na nich już, niestety, nie da się zarobić. Chyba, że się jest jedną z nich. A to dzisiaj już nie jest takie łatwe.

 

Bogusław Kucharek.


  Jestem przekonany, iż wykładowcą przedmiotu nie wiadomo, dlaczego zwanego geografią został z jednego tylko powodu: by nieistniejącą w żadnej postaci krainę zwaną Bieszczadami wprowadzić do tak zwanego obiegu społecznego.

  Jako przewodniczący iluś tam Stowarzyszeń Smakoszów Piwa ( jak zwał, tak zwał) znacznie przyczynił się do zwiększenia dochodów Państwa, a że przy okazji znacznie uszczuplił zawartość własnego portfela pozostanie już tylko jego tajemnicą.

  Ale dla kogoś, kto wmówił nam, iż Bieszczady istnieją w rzeczywistości musi istnieć jakaś kara.

  Przez lata dyrektor jednego z krakowskich liceum, ale z rozkoszą zamienił lekcje w dusznym klimacie niewietrzonych sal na jakże świeże powietrze baru pod chmurką, czyli godziny spędzane w cukierence Vis a Vis.

  Poza tym wybitny podróżnik. Podobno w Piotrkowie Trybunalskim mieszka Jego siostra i jak tylko coś się jej w kuchni zepsuje Boguś natychmiast wsiada do pociągu, dzięki czemu PKP jeszcze kompletnie nie zbankrutowała.

  Posiada wiele wspaniałych zalet, ale jedna z nich na pewno jest więcej niż magiczna:, kogo tylko sfotografuje ten Ktoś umiera w przeciągu najwyżej miesiąca, więc wszystkich mających wrogów zapraszam pod Zwis, gdzie Boguś króluje godzinami ( dopóki Koleżanka Małżonka nie da znać, iż właśnie wychodzi z pracy).

 

Andrzej Sikorowski – Od jutra idziemy na całość.

fot. B.Kucharek


   Największy, niepiszący pisarz tak zwanego układu krakowskiego.

Poza panem aktorem,dyrektorem Jasiem Prochyrą i niejakim Leszkiem Teleszyńskmi najdłużej znany mi abstynent grajdołka czasami nie wiadomo, dlaczego, nazywany Kraków,

  Oprócz pań kobiet rożni nas wszystko, i chociaż czasami mieszkamy od siebie na przysłowiowy rzut butelką od 1956 roku, ( jeżeli taki istniał, niepewnych odsyłam do IPN i posła Terleckiego), nie wypiliśmy wspólnie kieliszka alkoholu.

  Zadziwiające, ale prawdziwe. Kochamy się bez wzajemności, cokolwiek to znaczy.

 

Wiesław Wilczkiewicz – muzyk z nowojorskiej dzielnicy Wola Justowska.


  Już samo założenie legendarnego zespołu Dżamble wystarczy jako rekomendacja. Gdyż, co więcej napisać o jednym z najbardziej znanych, krakowskich muzyków i kompozytorów?

  Że występował w Piwnicy pod Baranami? Z Ewą Demarczyk? Michałem Burano? To wszystko przecież prawda, ale nie oddaje osobowości Wiesława.

  Uroczy gawędziarz potrafiący godzinami opowiadać niesamowite historie – przeważnie o muzyce, ale nie tylko – od połowy lat osiemdziesiątych mieszka w Nowym Jorku, wydaje płyty, działa w wielu klubach muzycznych NJ. organizuje koncerty charytatywne, współorganizator Festiwalu Kultury Polskiej w Centrum Kultury Polsko – Słowiańskiej.

  Czyli człowiek – orkiestra o niespotykanym już poczuciu humoru. Wydaje mi się, że przed własnym ślubem zatelefonował do autora tekstów J.Millera i poprosił, by ten napisał sławny tekst „ Spal żółte kalendarze” znany wszystkim z interpretacji Piotra Szczepanika. Pewnie w ten sposób chciał uniknąć komplikacji, gdyby świeżo poślubiona kobieta wiedziona wrodzoną intuicją odkryła notatnik Wiesia z nie tylko sobie znanymi numerami telefonów.

 

Jan Lohman, poeta subtelny


  Rzadko, kiedy subtelność, wrażliwość oraz prawość idzie pod jedno ramię z talentem. I do tego przez całe życie.

W przypadku poety Jana Lohmana chichot historii wydał z siebie sarkastyczny uśmieszek latem 1944 roku, kiedy to pan Jan jako członek podziemnej organizacji zbrojnej otrzymał rozkaz pozbycia się pisarza komunistycznego Władysława Machejka, ale ten pewnie zapił się gdzieś w terenie i do domu, przed którym grupa Lohmana na niego czekała, nie dotarł.

  Wypuszczony z więzienia dziesięć lat później Janek swoje pierwsze kroki na wolności skierował do...redakcji Życia Literackiego, którego redaktorem naczelnym był właśnie Machejek, i wszystko mu opowiedział, a ten jakby w dowód wdzięczności za odwagę i pryncypialność rozkazał natychmiast wydrukować na łamach Życia wiersze pana Lohmana.

  Co złego by o W.Machejku nie powiedzieć, gdzie dzisiaj są podobni redaktorzy?

  Jan Lohman wyciągnął z tych ponurych przeżyć i czasów jeden wniosek: pisarzowi nigdy nie wolno się poddawać, co ku chwale Sztuki czyni do dzisiaj.

 

Jabczyński, aktor.( Zmarł w styczniu 2008 roku)


   Wszystko, co napiszę o Julianie będzie jedynie namiastką, lub niezbyt udaną próbą, cząstką Prawdy o kimś naprawdę niedzisiejszym, w jak najbardziej pozytywnym znaczeniu tego słowa.

  W dzisiejszych, zbzikowanych pod każdym względem czasach, postać Juliana Jabczyńskiego, powiedzmy końca lat pięćdziesiątych czy sześćdziesiątych jawiła się jako postać z filmów tyle mającą wspólnego z rzeczywistością, co pijany Góral z Sejmem.

  Szalenie przystojny, utalentowany poza dozwoloną miarę, zawsze nienagannie ubrany wzbudzał wśród przedstawicielek nie wiadomo, dlaczego nazywanych Płcią Piękną niesłychane pożądanie, ale jako jeden z ostatnich dżentelmenów miasta Krakowa zawsze starł się nie przekroczyć cienkiej, czerwonej linii podobno łatwo odgradzającej prawdę alko-

- wy od brutalnej rzeczywistości plotki.

  A w domu zawsze czekał na niego prawdziwy skarb, czyli żona Zofia Więcławówna, dla której “ sensacje ” o podbojach męża były traktowane jako złośliwy dodatek do i tak nerwowego i stresującego życia aktora.

  Teatry: Stary, Słowackiego, Jama Michalika, setki filmów uczyniły z Juliana szalenie popularna i rozpoznawalną postać.

  Dzisiaj, kiedy tak zwane “ życie kulturalne ” utopiło się w oparach alkoholu w różnych Dymach, Zwisach czy Alchemiach lub podobnie brzmiących okropnościach, trudno wyobrazić sobie, co znaczyło pojawienie się przy barze lokalu Feniks Juliana w, powiedzmy, towarzystwie Wiktora Sadeckiego, Mariana Cebulskiego czy Marka Walczewskiego.

  W tych jakże nieodległych czasach świetność i klasa bywała natychmiast dostrzegana i honorowana. Dzisiaj liczy się wyłącznie kasa. Niby drobna różnica, ale oddzielona epoką, w której Julian brylował na całego.

 

Krzysztof Pasierbiewicz – naukowiec, pisarz, wielbiciel Jastarni oraz pięknych kobiet, czyli po prostu wszystko w jednym


  Zanim nie poznałem Krzysztofa nie przypuszczałem, iż tyle pasji ( w dobrym tego słowa znaczeniu ) może mieścić się w jednym ciele.

  Ale z Biegam lat, biegiem dni ku zaskoczeniu pewnie nie tylko mnie, co jakiś czas ukazuje nie tylko krakówkowi swoją całkiem nową twarz.

  Najpierw, gdzieś na początku lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku kazał swoją macierzystą uczelnię ( AGH) zbudować jak najbliżej ulicy Chopina, by naturalnie mieć do pracy nie dalej jak trzydzieści sześć metrów.

  Następnie większość najprzystojniejszych kobiet ( nie tylko w Krakowie) zarezerwował dla siebie, co o dziwo także mu się, bez większych protestów udało.

  Kolejnym jego wyczynem było przeżycie nietuzinkowych ( ale tylko dla niektórych) lat 1968 – 1989 bez większego uszczerbku na psychice i przyjaźni kolegów.

  Ostatnio zaś został pisarzem i o dziwo nikt z tego tak strasznie skłóconego środowiska nie protestuje, widocznie uważają, że przy talencie pisarskim Krzysztofa nie mają najmniejszych szans.

  Ciekawi mnie tylko, do czego ta nieokiełzana ( jak na razie) pomysłowość pana Pasierbiewicza go zaprowadzi? A nuż na Skałkę?

 

Witold Wnuk – przeniósł Kuwejt, Bahrajn i Dubaj do Krakowa.


  Na razie tylko na chwilę, ale kto wie? Zaczęło się naturalnie od ukochanego przez niego jazzu, ale przecież wystarczy zrobić jeszcze kilka małych kroków, a już nikt z Polaków nie będzie musiał pracować, euro lało się będzie strumieniami ( nie tylko w knajpach) a powszechny dobrobyt osiągnie nawet Senat i Sejm, które jak na razie ze sztuką ( poza sztuką ciągłych kłótni i obrażania ) nie mają nic wspólnego.

  Ale, żeby spróbować z Krakowa uczynić Raj Na Ziemi najpierw należało ukończyć Akademię Muzyczną w Krakowie, przez lata prowadzić klasę wiolonczeli w Higher Institute of Musical Arts w Kuwejcie, a przede wszystkim posiadać nieprawdopodobną pasję uczynienia z grajdołka pieszczotliwie nazywanego Krakowem światowe centrum jazzu.

  Podziwiam ludzi, którym w naszym, jakby zidiociałym świecie jeszcze cokolwiek się chce.

  Przy nich Witold Wnuk jest niekwestionowanym królem Królewskiego Miasta Kraków, i niech tak na wieki pozostanie

 

Miklaszewski – król potworów w każdym calu..


  Przypominanie krakowianom kim jest rodzina Miklaszewskich nie ma najmniejszego sensu. Albo ktoś wiedzę tę wysłał z mlekiem matki, albo niech jak najszybciej z naszego miasta wyjeżdża.

  Podobno jest rodzonym bratem Krzysztofa Miklaszewskiego, stwórcy Kantora, ale na razie nie są to informacje na sto procent sprawdzone ( IPN usilnie nad tym skomplikowanym problemem pracuje), więc zajmijmy się osobą profesora Stanisława.

  Nie istnieje na świecie temat, problem, zagadnienie, którego Stasiu nie miałbym, jak się to mówi, w małym palcu. Wie nawet, gdzie w promienie stu kilometrów od Krakowa kupić golonkę, by na drugi dzień goście się nie rozchorowali z nerwów, iż gospodarz sam zjadł wszystkie.

  Poza tym uroczy birbant, gawędziarz do setnej potęgi ( podobna nawet przegadał, i przeciągnął na swoją stronę,  całą plejadę starożytnych filozofów.

  Niestety urodził się o wiele lat za późno, gdyż z cała pewnością przegadałby samego Franca Fischera. I jak w takim razie potoczyłaby się historia knajpiano – restauracyjna polskiej myśli intelektualnej?

  Ale, na szczęście, wie to jedynie profesor Stanisław Miklaszewski.

 

Bar w hotelu Francuskim.

(zdjęcie  współczesne)

  Na przełomie lat 60-tych i 70-tych najbardziej ekskluzywna pijalnia wód alkoholowych.

  Salka składała się z solidnego baru z nie więcej jak ośmioma siedzeniami przyspawanymi do podłogi, lożę na kilka osób, dwa stoliku oraz podest dla orkiestry, która miała miły zwyczaj grania wyłącznie w przerwach.

  Poza barem znajdowała się zwykłą, długa i niesympatyczna sala restauracyjna, czyli przejście do szatni, toalety oraz kawiarni, a z drugiej strony do recepcji hotelu.

  Tak zwany bon konsumpcyjny w niezmienianej przez długie lata cenie stu złotych, w razie potrzeby można było u przychylnych barmanów - najpierw pani Uli, później niezastąpionego pana Tadeusza wymienić znowu na pieniądze, kiedy w jakiś dziwny sposób nie wykorzystało się całej sumy przy wyszynku, ale musiał to być jakiś kataklizm, lub trafiło się na przyjaciela ( prawie zawsze Leszek Z.), który miał w zwyczaju nie pozwalanie na płacenie przy nim rachunków.

  Towarzystwo, które prawie każdego wieczoru spotykało się przy barze można podzielić na kilka kategorii: wyższe kręgi waluciarskie, przedstawiciele przemysłu prywatnego niebojący się ujawnić, iż mają pieniądze, trochę, ale skromnie, artystów, architekci, lekarze czy panienki w pracy szukające tak brakującego im, na co dzień podniecenia, dziewczyny z “ dobrych domów”, jak i inne typy “ rozrywkowe”, oraz jak wszędzie przypadkowi “ inni” w tym dużo cudzoziemców.

  Znaliśmy się tam prawie wszyscy, wszyscy przed wtargnięciem “ obcego ” bronił nas natychmiast wkraczający do akcji pan portier zwany Aznavourem, którego amatorska twórczość malarska “ ozdabiała ”ściany

wokół szatni.

  Bar w hotelu Francuskim przez lata był dla nas bardziej czymś w rodzaju klubu niż knajpą. Po latach Aznavour przestał nas traktować jak obcych i wciskać obowiązkowe bony konsumpcyjne, orkiestra grała tak długo, jak tylko tego sobie życzyliśmy ( nota bene nie za darmo) a nudzące się przy barze panienki ustępowały “ naszym ” kobietom miejsca, twierdząc, że są przecież w pracy i powinny zachowywać się z godnością.

  Francuz trochę stracił na znaczeniu, kiedy otworzyły swoje podwoje: Cracovia, Twardowska, a przede wszystkim sławny Spatif.

  Nic jednak nie jest w stanie zepchnąć Baru w hotelu Francuskim z zaszczytnej pozycji literowania w nocnym życiu Krakowa lat 1960 - 1975.

  Był jak oaza, do której ciągnęli wszyscy spragnieni a Aznovour przelewał ich jak przez durszlak złoto odsiewając od plew i tych ostatnich nie wpuszczając z powodu braku miejsc.

  Osobnym ewenementem był zespół muzyczny z samym Toni Keczerem. Niestety, ale nie da się policzyć ile par poczuło to siebie we Francuzie sympatię ( czasami chwilową) tylko dzięki jego piosenkom.

  Dzisiaj Baru we Francuzie już nie ma. Popadł ofiarą Nowej Polski, czyli zabierania wszystkiego wszystkim.

  Nie wiadomo tylko, po co? Przecież “ to nowe ”nie dorasta do pięt “ staremu ”, jak zresztą większość nowobogackich, którym dzisiaj z butów zamiast przysłowiowej słomy wystaje antena od telefonu komórkowego.

 

Rio.

(zdjęcie  współczesne)

  Od lat ma kilka wydań. Godzina 10,11,12,13,15,18 oraz późny wieczór. Różne typy, stała klientela.

  W drugiej połowie lat sześćdziesiątych koło godziny 13.00. oraz po 18. wcisnąć się do Rio można było wyłącznie przy użyciu ramienia usłużnego przyjaciela.

  Bywali tam wszyscy, chociaż towarzystwo w Rio - jak i gdzie indziej - było zamknięte na “ obcych ”, może poza jedną z obsługi ( panią Kazią) zaprzyjaźnioną ze wszystkimi i traktującą nas ja rosyjski motłoch próbujący opanować dworzec kolejowy.

  Kawa kosztowała najpierw 2,40, później 3,60, prawie tyle samo, co dzisiaj. Historia znowu zatoczyła koło, przynajmniej cenowo.

  Postaci łażących do Rio było więcej już liczy Poczet Królów Polskich łącznie z sekretarzami Komitetów Wojewódzkich, od Łukasza 68, poprzez Adama Macedońskiego po profesora Wiśniewskiego.

  Niesympatyczny lokal wyglądający jak kiszka stolcowa po niewłaściwej

penetracji miała ( ma) swój niepowtarzalny i jedyny urok.

  Dzisiaj, poprzez mnogość innych lokali skapcaniała stając się przedsionkiem Domu Starców niespokojniej starości.

  W latach swojej największej świetności należeć do Klubu Rio było zaszczytem: porównaj sławna piosenka Andrzeja Sikorowskiego.

  Bywali tam wszyscy cokolwiek w Krakowie znaczący, nawet ci, którzy dopiero dzięki “ transformacji ” 89 roku “ przekwalifikowali się ” na dżentelmenów i bywalców.

 

Spatif.

(zdjęcie  współczesne)

  W pierwszych dwóch latach otwarcia ( maj 71) lokal - marzenie, no, może nie do końca, wszystko przez toaletę straszącą zaraz po otwarciu

drzwi wejściowych, oraz lamp zaprojektowanych przez państwa Skarżyńskich, plus nieotwierające się okna, z których pomysłowi kelnerzy, nie chcą pracować w saunie w sezonie letnim wytłukiwali te wyżej znajdujące się szyby, by pod jesień, na własny koszt je wstawiać.

  Początek był imponujący, wczesny, niezadłużony Gierek, karty wstępu ściśle selekcjonowane, porządek pilnowany przez niedowidzącego ( minus 8 dioptrii) kierownika Lorenowicza, jak i widzącego wszystko Marysia Cebulskiego.

  Sylwestry, Bale Aktorów, codzienne pijaństwa w najlepszy, intelektualnym stylu tworzyły ze Spatif obiekt marzeń i uniesień tych, którym nie było dane tam bywać.

  Szkoła życia kulturalnego przez największe K. ( alkohol bywał jedynie dodatkiem do rozmów i sporów), z czasem przekształciła się w podupadłą budę, stając się w latach osiemdziesiątych meliną nie do wytrzymania, do której mógł wejść każdy, ponieważ po roku 1981 podobno nagle wolny stał się cały kraj. Coś, co z założenia miało być elitarne z dnia na dzień otworzyło się na pospólstwo.

  Od początku istnienia Spatifu towarzystwo tam bywające podzielone było na: swoje, niegroźnego środka, ich, oraz nierozpoznawalnych.

  Jak w każdej zamkniętej społeczności było w niej sporo dziwacznych typków ( jak świetny skąd inną aktor Smela), prostych pijaków, oraz ludzi nijakich, którym jednak wydawało się, iż są kimś.

  Bywało, że niektórzy aktorzy swoje najlepsze i najdłużej wspominane

role zagrali wyłącznie w Spatifie.

  Dzisiaj wspomina się Spatif tylko i wyłącznie z jak najlepszych stron i niech tak pozostanie.

Dym.

(zdjęcie  współczesne)

  Jedyna z otwartych po 89 roku kawiarni, w której czuje się duszę, chociaż wnętrze na pierwszy rzut oka nie skłania do tego rodzaju skojarzeń.

  Do Maski nie da się chodzić bez narażania się na wizytę w domu przedstawiciela Izby Skarbowej pytającego, w jaki sposób stać cię na bywanie tam, Loża kojarzy się z wysprzątanym do granic absurdu salonem na dworcu kolejowym, do tego zapomnianym przez podróżnych, Alhelmia to nic innego jak ekshibicjonizm, a Pies jest dobry, ale dopiero o trzeciej nad ranem, kiedy już wszystko ci jedno.

  Dym w sobie tylko znany sposób przyciągnął tłumy, stając się salonem artystycznym, bez względu na porę dnia.

  I gdyby tylko głośna muzyka nie zagłuszała tych, co jeszcze mają coś do powiedzenia, można by uwierzyć, iż znowu światek artystyczny Krakowa odnalazł swoją przystań.

Inne.

  Oprócz wyżej opisanych istniało w Krakowie jeszcze kilka innych lokali użyteczności publicznej, przeważnie mętne.

  Bar kawowy U Michalika, w którym na centymetrze kwadratowym stolika przelewało się więcej pieniędzy niż w każdym innym miejscu Krakowa ( Bień, Zasada a w rogu samotny Stefan Otwinowski), stołówka ZLP przy Krupniczek 22 ( temat na osobne opowiadanie), Klub pod Jaszczurami, w którym słowa wystająca z butów niektórych działaczy ZSP skutecznie odstraszała od częstszego bywania, a gdzie do tańca do godziny 22.45. ( by grzeczne dzieci zdążyły przed zamykaniem bram do domu) przygrywał Jazz Band Boll z Janem Kucykiem i jego sławnym przebojem " szmalec", a gdzie Nowa Fala w poezji intelektualnie zdominowała salę, Piwnica pod Baranami, lokale dancingowe, Cracovia, Kaprys, Feniks, Twardowska, nie wspominając słowa o Warszawiance, stary hotel Grand ( gdzie do godziny 14.00. alkohol podawano w kieliszkach 25- cio gramowych), scena alkoholowa Teatru 38 z Jerzym Cnotą na czele, czy jadłodajnia z pierogami u pani Stasi.

  Kraków, w przeciwieństwie do reszty kraju, żył własnym, znienawidzonym przez pseudowładzę życiem.

  Na szczęście władza ta przeminęła, Kraków pozostał, a zwłaszcza jego nocne życie artystyczne, koncentrujące się dzisiaj w zupełnie innych knajpach.

Jerzy Pytel, malarz ze złamanym nosem.

  Zanim w latach siedemdziesiątych zasłynął z ośmieszania życia w systemie reglamentowanym przez produkowanie miniaturowych pudełeczek z groźnie ( naturalnie tylko dla ówczesnej władzy) brzmiący napisami: cukier, mięso, masło w 1973 roku skończył ASP i zajął się pejzażami.

  Jednak niewidzialna, przeważnie każąca dłoń sprawiedliwości, pewnie za kpienie z władzy, wywiodła Jerzego daleko poza sztukę, chociaż mówiąc prawdę dla niektórych ludzi całe życie jest ( bywa) sztuką, w tym dla Jerzego na pewno.

  Człowiek niesłychanej kultury i dobroci. Nie skrzywdziłby nikogo. Poza sobą.

Bronisław Maj, poeta, czyli czuła subtelność.

  Oprócz nonkonformizmu połączyło nas mieszkanie, ponieważ mieliśmy szczególne szczęście, naturalnie każdy w innym czasie, mieszkać pod tym samym adresem: Krupnicza 22 mieszkanie numer 17.

  Poza nami to jakże szczególne pomieszczenie zajmowali między innymi: Sławomir Mrożek, Adam Macedoński, Ireneusz Iredyński czy Stanisław Czycz.

  Poza wszystkim uważam Bronka za chodzącą subtelność i człowieka szalenie prawego, co oznacza, iż zawsze mówi to, co ma na myśli nie klucząc, ani nie owijając w przysłowiową bawełnę.

  Ponieważ nigdy ( jak to ujął prze kamerami TV) nie daliśmy dupy, co neutralnie natychmiast przez zawodowych strażaków czystości mowy polskiej, przeważnie pochodzących z Bieszczad, zostało wycięte i nie weszło do programu.

  Nasza, czasami niewspólna droga przez Golgotę poprzedniego ustroju, a także śmieszności dzisiejszego dnia codziennego jeszcze bardziej cementują nasze, niestety bardzo rzadkie, ale za to intensywne, spotkania.

  Co do twórczości Bronisława Maja nie mam nic do dodania. Wszyscy wiedzą, i widzą, jaka jest, czysta i szlachetna jak on sam. Koniec laurki.

Jamrozy (fot, B.Kucharek)

  Jeden z najbardziej zdolnych gitarzystów, członek sławnego zespołu Skaldowie jak i ansamblu Ewy Demarczyk.

  Niesamowita fantazja i poczucie humoru, podobno jeden z, niewielu, którym o mało, co nie udało się uwieść kochanki samego Fidela Castro.

  Mnie osobiście najbardziej ujął jakże poetycką wizją złożoną pewnej, mocno zmęczonej już o godzinie trzynastej w południe, kobiecie na schodach prowadzących do Klubu Dziennikarzy.

  Pan Marek ledwie wtedy widzący na oczy zaproponował pięknej, ale jakże znużonej kobiecie: Jedziemy do mnie do Białego Kościoła( posiadał tam wtedy, jakby dzisiaj powiedzieć, agroturystyczne gospodarstwo rolne)i POKAŻĘ CI LAS!

  Nigdy w życiu nie słyszałem już tak poetyckiego, poetyckiego i szczerego wyznania uczucia.

Marek Litewka - aktor poza wszelkim podejrzeniem.

  Podobno istnieją na świecie mężczyźni, którym los dał wszystko: urodę, talent, nieziemskie poczucie humoru, a przede wszystkim tak zwany urok osobisty, ostatnio jakby w siermiężnych czasach budowania kolejnej Rzeczpospolitej całkowicie zapomniany i nieudolnie zastąpiony przez nowych, zdolnych z “ misją i poczuciem powagi i odpowiedzialności za państwo ” na poziomie walca do ubijania niebudowanych autostrad.

  Marek Litewka jest takim właśnie jednym z niewielu szczęściarzy, który od losu dostał wszystko, no, może poza dyrekcją teatru, w którym spędził większość swego zawodowego życia, ale jednak wyszło na jego, kiedy tylko przeniósł się kilka kroków ze Starego do Bagateli.

  I od razu stał się gwiazdą pierwszej wielkości świecącą nie tylko w nocnych lokalach, którą to namiętność podobno już ma daleko poza sobą.

  Oprócz wieloletniej przyjaźni łączy nas uwielbienie dla miasteczka nazwanego przez Witkacego dziurą Kielce, ale z powodu na nowo szalejącej cenzury obyczajowej opowiemy o naszych w tej miejscowości przygodach w bardziej odpowiednim czasie.

  Potwór, bez którego Kraków byłby jeszcze bardziej smutny, nudny i bez wyrazu.

Roman " Pinio" Żygulski - grafik.

  W 1971 roku w dniu moich urodzin ( 20 lipca) zmuszony został do pieszego przewędrowania z miejscowości Kąty w Pieninach na zamek w Nidzicy, gdzie mieszkał. W porywach jakieś dwanaście kilometrów. Podobno zniósł to dzielnie, a kobieta, która mu w tej nocnej wędrówce to warzyszyła przez długie lata nie mogła zrozumieć, jak - chociaż na chwilę - wylądowali w rowie.

  Od tego czasu datuje się nasza przyjaźń, niestety coraz rzadziej konsumowana z powodów, których nikomu chyba nie muszę tłumaczyć. Podobno wątroba ma swoją, dość ograniczoną pojemność, więc lepiej niech Pinio zajmie się grafiką, a ja opisywaniem uroków życia w okolicach Krakowa,

  Poza niepowtarzalnym poczuciem humoru posiada cudowną żonę cierpliwie i mozolnie towarzyszącą mu w wędrówkach po barach, w których jednak nie znajduje natchnienia do pracy twórczej. Natchnienie to po prostu tkwi w nim nierozerwalnie związane z jego osobowością.

Zbigniew Paleta - Pan Skrzypek na dachu świata.

 

Podobno potrafi zrobić ze skrzypcami wszystko, a przede wszystkim genialnie na nich grać.

Jak dziecko legenda okolic Placu Biskupiego, a w wieku późniejszym nie tylko Krakowa, ale i całego, kulturalnego świata.

Szalenie trudno byłoby znaleźć, chociaż jedno, znane w świecie muzyki wydarzenie, z którym nie jest związane nazwisko Palety.

Zespół Ewy Demarczyk, Skaldowie, Piwnica pod Baranami, a przede wszystkim sławna Anava, zresztą uznawana przeze samego Zbyszka za najbardziej fascynujące wydarzenie w jego artystycznej biografii.

Do tego występy z orkiestrami grającymi muzykę nie wiadomo, dlaczego zwaną poważną, ze szczególnym uwzględnieniem atencji składanych Zbyszkowi przez samego mistrza, profesora Katlewicz.

Od lat mieszka w mieście Meksyk, podobno wymyślonym przez Sławomira Mrożka jako kara za traktowanie Krakowa jako prowincjonalnej dziury.

Jan Kanty Pawluśkiewicz, architekt, kompozytor, malarz.


Większość, nie tylko krakowian, zna pewnie dokonania Kantego o wiele lepiej i dokładniej niż on sam.

Cóż nowego można jeszcze opowiedzieć o tym uroczym, zamkniętym w sobie góralu z Nowego Targu?

Wiele, ale każde słowo będzie niczym więcej jak tylko dopisywaniem kolejnych sloganów do wiecznej laurki.

Jakby to było wczoraj dokładnie pamiętam ślub Sylwii i Kantego w początkach lat siedemdziesiątych w Zakopanym, zabawa, która zaczęła się w sławnym Orbisie z czasem przemieniła się w refleksję nad życiem, sztuką, wiecznością, czyli tematami zawsze obecnymi w twórczości Kantego.

Piskorz, aktor, który zawsze wiedział, czego chce.

 

Do sławy i uznania w teatrze dochodzi się dwiema drogami. Natychmiastowym sukcesem zaraz po debiucie, albo systematyczną pracą, co prawda obliczoną na lata, ale w konsekwencji prowadzącą ku laurom, zaszczytom i uznaniu.

Leszek rozpoczął wspaniale rolą Jaśka w Weselu chyba jednak bardziej pana Wajdy niż Wyspiańskiego, ale później jego " kariera " teatralna jakby ruszyła własnymi ścieżkami.

Grał dużo, bywał rozpoznawalny, Pamiętnikiem wariata wg.Gogola granym pewnie z tysiąc razy udowadniał słuszność wybranej drogi.

I oto nagle, między innymi dzięki talentowi, jak i pracy społecznej na rzecz środowiska ( Spatif, Związki Zawodowe, Artystyczne Rady Teatru, różne tam Loże) Leszek stał się, okazał, wyrósł - niepotrzebne skreślić - jednym z najbardziej rozpoznawalnych aktorów miasteczka zwanego Kraków.

Do tego został wykładowcą w Szkole Teatralnej przysposabiając do zawodu przyszłych komediantów, czy kobiet - aktorek, którym płaci się wyłącznie za noszenie biustu pomiędzy godzinami 19.15. a 22.00.

Poza tym Leszek bywa, wszędzie go pełno. Od południowej kawy w Rio po najbardziej dziwne dla aktora miejsca, jak na przykład społeczna rada klubu piłki jeszcze kopanej Wisła.

Nagle i niespodziewane okazało się, iż artystyczny Kraków nie potrafi ( i nie może) bez Leszka Piskorza istnieć, egzystować, żyć.

I między innymi o to w tym wszystkim chodzi. Prywatnie pamiętam Leszka z końcówki lat 60-tych, kiedy wtedy jeszcze jako student PWST codziennie o godzinie 22 minut 14 odprowadzał pewną dziewczynę do autobusu linii 124 startującego wtedy z Placu Matejki.

W życiu nie spotkałem później mężczyzny bardziej wyglądającego na zakochanego w kobiecie, ale jak to w życiu bywa - szczególnie autobusowym - panna wyjechała do USA i nie powróciła a Leszek, pewnie z rozpaczy postanowił udowodnić wszystkim, a przede wszystkim sobie, iż wybitnym aktorem mimo wszystko zostanie. I o dziwo słowa dotrzymał.

Długosz, bard niezastąpiony.

 

Bez pana Długosza Kraków byłby smutniejszy, i to bardzo. Nie mam, co do tego żadnych wątpliwości.

Wspaniałe lata sześćdziesiąte i niezapomniana już nieistniejąca TA Piwnica pod Baranami zupełnie, jakby od niechcenia, potrafiła kreować gwiazdy świecące pełnią blasku aż do dzisiaj. Jedną z nich bez wątpienia był ( jest) Leszek Długosz.

Sławny Bal Piwnicy w Pieskowej Skale stał się pewnie - chociaż mogę się mylić - słupem, jak to się idiotycznie mówi - milowym w karierze artysty.

A później już spokojnie poleciało swoim, czyli Leszka śladem, na stałe odciskającym swoje piętno na polskiej piosence poetyckiej. Jakże niezapomniane koncerty z akompaniamentem wspaniałych muzyków z Grecji.

Setki piosenek, w tym ta dla mnie najpiękniejsza, czyli opowiadająca o poecie, u którego cztery żony, są do dzisiaj nieosiągalnym dla nikogo wskaźnikiem ( jak to się ładnie w pewnych, dość zresztą dziwnych czasach, mówiło o produkcji, w tym artystycznej) jak powinna " wyglądać " piosenka doskonała.

Dzisiejsze " gwiazdki " w rodzaju panów Piaseckiego, Rynkowskiego czy pomniejsze Brodki lub Kaje za żadne pieniądze nie powinny zostać dopuszczane na odległość mniejszą niż sto kilometrów, nawet w celu wypastowania panu Długoszowi butów, jeżeli naturalnie ten miałby taki kaprys, w co osobiście wątpię, gdyż bywa człowiekiem nad wyraz skromnym i jakby nieśmiałym.

Ale tylko do momentu, kiedy pojawi się na estradzie. Wtedy wszystko idzie w zapomnienie, a zaczyna królować prawdziwa Sztuka. Słowo, co prawda coraz częściej zapominane, ale na szczęście nie przez pana Leszka.

Bracia Pysiowie ( prawie, że bliźniacy).

 

Ostatnio zapanowała dziwna moda na bliźniaków, tak, więc panowie Pysiowie wspaniale wpisali się w pejzaż dzisiejszej Polski.

Podobno jeden z nich jest aktorem, a drugi plastykiem ( od witraży), ale który jest, kim wiedzą podobno tylko nieliczni.

Pojawili się na firmamencie artystycznym Krakowa w latach siedemdziesiątych ( Teatr 38, Spatif) i chociaż ich drogi artystyczne, co jakiś czas krzyżowały się ze sobą nie sądzę by byli w stanie zastąpić jeden drugiego. To niewykonalne prawie jak bycie kobietą.

Podobno wymyślili krainę geograficzną zwaną Bieszczadami, ale w to nie wierzę. Jak na ludzi tak szalenie inteligentnych zbyt to prozaiczne i mało twórcze.









home | wydarzenia | galeria sztukpuk | galerie | recenzje | forum-teksty | archiwum | linki | kontakt